foto1
Kraków - Sukiennice
foto1
Lwów - Wzgórza Wuleckie
foto1
Kraków - widok Wawelu od strony Wisły
foto1
Lwów - widok z Kopca Unii Lubelskiej
foto1
Lwów - panorama
Aleksander Szumański, rocznik 1931. Urodzony we Lwowie. Ojciec docent medycyny zamordowany przez hitlerowców w akcji Nachtigall we Lwowie, matka filolog polski. Debiut wierszem w 1941 roku w Radiu Lwów. Ukończony Wydział Budownictwa Lądowego Politechniki Krakowskiej. Dyplom mgr inż. budownictwa lądowego. Dziennikarz, publicysta światowej prasy polonijnej, zatrudniony w chicagowskim "Kurierze Codziennym". Czytaj więcej

Aleksander Szumanski

Lwowianin czasowo mieszkający w Krakowie

POWSTANIE W GETCIE WARSZAWSKIM NIEZNANE FAKTY - AKCJA "ZEMSTA"

LICZY SIĘ TYLKO BROŃ

Ukrywająca się w ruinach Stella Fidelseid tak zapamiętała spotkanie z czwórką ocalałych bojowników getta: „Byli w niemieckich mundurach, uzbrojeni w rewolwery, wysocy, młodzi. Walki skończyły się, ale oni pragnęli mścić się do ostatka i polowali na nocne patrole niemieckie. Pożegnaliśmy się uściskiem ręki”.

Gdy o szóstej po południu 23 lipca 1942 roku Adam Czerniaków, prezes warszawskiego Judenratu, otwiera fiolkę z cyjankiem, w jednej z kamienic zebrało się szesnastu przywódców działających w getcie organizacji. Byli niemal wszyscy – od religijnych ortodoksów przez lewicowych i prawicowych syjonistów po komunistów. Pierwsze zebranie mieli cztery miesiące wcześniej, gdy do getta zaczęły dochodzić informacje o masakrach Żydów przeprowadzanych przez Einsatzgruppen na terenach Związku Sowieckiego .Po masowych egzekucjach w Ponarach pod Wilnem Żydzi z tamtejszego getta, utrzymujący łączność z Warszawą, już w styczniu 1942 roku powołali Zjednoczoną Organizację Partyzancką. Jej przywódca Aba Kowner apelował: „Nie dajmy się prowadzić jak owce na rzeź! Lepiej zginąć w walce jak ludzie wolni, niż żyć na łasce morderców”.

Nadchodzące ze wschodu wiadomości budziły w Warszawie niedowierzanie. Plan powołania komitetu obrony getta spełzł na niczym. Do głosu doszła ideologia – socjaliści z Bundu nie chcieli tworzyć organizacji z syjonistami i prawicą. Chociaż warunki życia w getcie były tragiczne, życie polityczne było ożywione. Ukazywało się  47 gazet różnych opcji. Były kolportowane legalnie, a autorzy tekstów nie ukrywali nazwisk. Niemcy ignorowali tę polityczną półkonspirację, chociaż po drugiej stronie muru za coś takiego groziła kara śmierci. Może więc da się jakoś przetrwać?

Warszawskiemu gettu brakowało doświadczonych przywódców. Opuścili miasto we wrześniu 1939 roku, udając się na wschód, na Litwę lub do zajętego przez Sowietów Wilna. Tam stanęli przed dylematem – jechać do Palestyny czy wracać do Warszawy. Powrót wybrali najmłodsi, tacy jak 20-letni Mordechaj Anielewicz z narzeczoną Mirą Fruchner, jego rówieśnik Szmul Bresław, starsza o rok Tusia Altman czy 25-letni Józef Kapłan z lewicowej organizacji Ha-Szomer Ha-Cair. Z bardziej prawicowego Droru wrócili do Warszawy 25-letni Icchak Cukierman, Tuwia Borzykowski i Cywia Lubetkin.

Gdy w getcie rozpoczął się dramat deportacji, młodzi chcieli znów powołać powszechną żydowską organizację oporu. Starsi żądali jednak, by czekać. Mieli nadzieję, że wywózki obejmą jedynie 50-70 tysięcy Żydów: chorych, starców, więźniów, żebraków. Wielkie wrażenie zrobiło wystąpienie rabina Zysie Frydmana z partii religijnych ortodoksów: „Bóg nie pozwoli, by naród Izraela został zgładzony. Musimy czekać i cud się wydarzy! Opór jest jednoznaczny z totalną zagładą getta”.

Przywódcy rozchodzą się, obiecując sobie kolejne spotkanie. Nigdy do niego nie dojdzie. W ciągu 46 dni do obozu śmierci w Treblince zostanie wysłanych 265 tysięcy ludzi, w tym wielu członków konspiracji. Prowadzeni na Umschlagplatz do końca wierzą, że pojadą do obozów pracy. Nadzieję podsycają listy z Białegostoku, Siedlec, Baranowicz, Brześcia, Pińska czy Kowna z pozdrowieniami od tych, którzy już wyjechali. W rzeczywistości wszystkie pisane były na rampie w Treblince.

Obserwujący ten korowód śmierci młodzi, którym udało się ocaleć, postanawiają działać sami. 28 lipca 1942 roku zostaje powołana Żydowska Organizacja Bojowa (ŻOB). W jej skład wchodzi około 200 członków organizacji Ha-Szomer Ha-Cair, Dror i Akiba. Ich arsenał to jeden pistolet, o walce nie ma więc mowy.

Najważniejsze zadanie to nie dopuścić, by deportowani szli bezwolnie na śmierć. Zwiadowcy ustalają, że transporty kończą się w Treblince, a kolportowane przez Niemców listy są fałszerstwem. Do gett w Krakowie, Białymstoku, Będzinie i Sosnowcu wysłano emisariuszy, by zakładać komórki organizacji. Podejmowane są próby nawiązania kontaktów z polskim podziemiem i pozyskania broni. Jednak dowódcy Armii Krajowej nie ufają nieznanym młodym ludziom, a tworzona przez komunistów z Polskiej Partii Robotniczej Gwardia Ludowa jest małą i słabą organizacją.

Tymczasem ulotki ŻOB, wzywające do sabotowania niemieckich rozporządzeń, pozostają bez odzewu. Mieszkańcy getta uważają je za prowokację, która dałaby pretekst do zwiększenia represji i deportacji. Wysiedlenia trwają. Ani rząd RP w Londynie, ani światowe organizacje żydowskie, do których dotarły już wiadomości o wywózkach, nie reagują. Nie zostaje przeprowadzona żadna zbrojna akcja podziemia, by zatrzymać transporty wysyłane do Treblinki. Gdy 19 września kończą się wywózki, w getcie zostaje 55 tysięcy mieszkańców – 15 procent jego stanu. Są to jednak już zupełnie inni ludzie.

„W duszy żydowskiej dokonała się wielka przemiana” – wspominał doktor Leński, lekarz z getta. „Zniknęły bezradność i błędna ocena sytuacji. Mężczyźni, kobiety, a nawet dzieci doszli do wniosku, że nie należy podporządkowywać się żądaniom Niemców i trzeba bronić się wszelkimi środkami”.

Dominują nienawiść i pragnienie zemsty. Getto jest psychicznie gotowe, by się bronić, nie ma tylko czym. Większość stawia na bierny opór. „W każdym domu grupa lokatorów budowała bunkier – wspominała dwudziestokilkuletnia wówczas Stella Fidelseid. – Bogatsi organizowali inżynierów specjalistów, którzy dostawali prawo ukrycia siebie i rodziny. Projektowało się najbardziej wyrafinowane schrony. Bardziej przewidujący kopali studnie. Niektóre bunkry miały wyjście na aryjską stronę”. W ciągu kilku miesięcy pod nosem okupantów w piwnicach i ruinach kamienic powstają setki kryjówek – od maleńkich dla dwóch osób po potężne schrony, w których przez wiele miesięcy może ukrywać się nawet kilkuset ludzi z nadzieją, że doczekają klęski Niemiec.

MORDECHAJ ANIELEWICZ  (1919-1943)

W październiku 1942 roku do opustoszałej dzielnicy żydowskiej wracają Mordechaj Anielewicz i Eliezer Geller. Zostali wysłani do Zagłębia jeszcze przed deportacjami, by nawiązać kontakt z konspiracją w tamtejszych gettach. Ominął ich widok prowadzonych na śmierć ludzi. Anielewicz przedstawia plan rozszerzenia Żydowskiej Organizacji Bojowej. Przyłączają się inne grupy – powiększona ŻOB liczy teraz 600 gotowych na wszystko ludzi. Poza nią działa w getcie Żydowski Związek Wojskowy (ŻZW). Jego przywódca, 22-letni Paweł Frenkel, jest działaczem organizacji Betar, skłóconej z grupą Anielewicza. Ma jednak lepsze kontakty z polskim podziemiem, dzięki czemu 150 bojowników ŻZW otrzymuje broń. Niektórzy szkolili się w zakonspirowanym ośrodku-gospodarstwie Betaru w okolicach Hrubieszowa, wrócili jednak do Warszawy, by walczyć.

ADAM CZERNIAKÓW (1880-1942), PREZES ŻYDOWSKIEJ GMINY WYZNANIOWEJ W WARSZAWIE

Między ŻOB i ŻZW rozpoczyna się rywalizacja o przywództwo. Ale wspólnym celem jest oczyszczenie getta ze zdrajców i konfidentów, pozbawienie Judenratu wpływów oraz zdobycie pieniędzy.

Zostaje zastrzelony funkcjonariusz żydowskiej policji Jakub Lejkin. Niemcy przypisują zamachy Polakom, nie przyjmują do wiadomości, że w wysiedlonym getcie może istnieć podziemna organizacja. Przekonują się o tym 18 stycznia 1943 roku. Tego dnia chcą deportować 8 tysięcy Żydów, kiedy wizytujący Warszawę Heinrich Himmler uznaje, że w getcie zostało więcej Żydów po deportacji, niż było w planach.

Wejście żandarmów do getta zaskakuje żydowską konspirację. Nie ma czasu na kontakt i koordynację działań, uzbrojonych jest tylko 5 z 50 oddziałów ŻOB. Mimo to wszystkie grupy niezależnie od siebie podejmują tę samą decyzję: walczyć.

Trzy karabiny i cztery pistolety zdobywa oddział Mordechaja Anielewicza. Jego bojownicy wmieszali się w tłum prowadzony na Umschlagplatz. Każdy obserwuje jednego konwojenta. Na dany znak wyskakują z szeregów i otwierają ogień. Dochodzi do krótkiej bitwy u zbiegu ulic Niskiej i Zamenhofa: kilku żandarmów ginie, reszta ucieka. Giną też bojownicy Eliahu Różański i Margalit Landau, jest wielu rannych. Omal nie traci życia sam dowódca. Anielewicz, gdy skończyła mu się amunicja, wyrwał broń z ręki Niemca.

Walki toczą się też wewnątrz domów. Na Zamenhofa 58 ukrywa się 40-osobowa grupa Icchaka Cukiermana. Jej całe uzbrojenie to cztery pistolety, cztery granaty, pałki, łomy i kwas siarkowy. Drzwi do mieszkania zostają wyważone, do środka wpada grupa Niemców. Odejmuje im mowę, gdy widzą, że w pierwszym pokoju siedzi samotny Zacharia Artstein i… czyta książkę. Biegną, by sprawdzić drugi pokój, w którym znajduje się reszta oddziału, i wtedy Artstein strzela Niemcom w plecy. Jeden pada, reszta ucieka. Z mieszkania wypada za nimi grupa prowadzona przez Hanocha Gutmana, ostrzeliwuje Niemców na schodach i na ulicy. Udaje im się trafić jeszcze jednego.

W getcie walczą też grupy Arie Wilnera i Eliezera Gellera. Trzeciego dnia akcji na terenie szopy Szultza opór stawia oddział Izraela Kanała. Nieznane są dokładne straty ŻOB i Niemców w czasie czterodniowych starć. Według polskiej konspiracyjnej gazety „Dzień” w 15-minutowej potyczce blisko Umschlagplatzu zginęło lub zostało rannych 12 żandarmów i esesmanów oraz dziewięciu Żydów. W rzeczywistości ŻOB, by zdobyć bezcenną broń, poniósł ciężkie straty. Niektórzy bojownicy szli na Niemców z nożami, pałkami czy wręcz z gołymi rękami.

Jednak plan wysiedlenia ośmiu tysięcy ludzi poniósł fiasko. Niemcom udało się zapełnić tylko połowę z podstawionych na Umschlagplatz wagonów.

Styczniowe walki zmieniają sytuację konspiracji – pozycja ŻOB i ŻZW rośnie, już samo podjęcie przez nie obrony zostaje uznane za zwycięstwo. Grupy Anielewicza i Frenkla zyskują zaufanie mieszkańców getta. Judenrat zostaje zmuszony do przekazania 250 tys. złotych na zakup broni. Wydawane są wyroki na kolejnych zdrajców, nakładane „podatki” na bogatych Żydów. Wielu z nich to członkowie Judenratu, którego liczebność po wielkiej deportacji zmniejszyła się z 6 tysięcy urzędników o ponad połowę. Ale i tak jest to uprzywilejowana kasta, żyjąca o wiele lepiej niż pozostali mieszkańcy, w ich rękach jest rozdział wydawanych w getcie racji żywnościowych. Wielu członków Judenratu, wciąż mających nadzieję na jakąś formę kompromisu z Niemcami, jest przeciwnych żydowskiej konspiracji.

Bojowcy grożą im zamachami, zajmują mieszkania lub porywają członków rodziny i przetrzymują ich w aresztach, aż zostaną wpłacone pieniądze. W ciągu trzech miesięcy ŻOB zdobywa 10 mln złotych.

„Tak złamaliśmy Judenrat – wspominał później Icchak Cukierman. – Doszło do tego, że Marek Lichtenbaum (przewodniczący Rady Żydów po śmierci Adama Czerniakowa ) nie wiedział, czy bać się Niemców, czy ŻOB. Gdy przyszli do niego Niemcy, powiedział im, że nie jest już władzą w getcie”.

ARMIA KRAJOWA ZBROI  ŻYDOWSKI RUCH OPORU

Styczniowe walki przynoszą jeszcze inne skutki. Żydowski opór zrobił wrażenie na dowództwie Armii Krajowej, komendant Stefan Rowecki zgadza się w końcu przekazać do getta kilkadziesiąt sztuk broni i granaty z arsenałów AK. Jednak to kropla w morzu potrzeb. Większość broni wysłannicy ŻOB i ŻZW kupują na wolnym rynku. Za mocno zużyty pistolet płacą nie mniej niż 5 tys. zł, a za nowy karabin nawet 25 tys. Jednocześnie mieszkańcy getta przygotowują się do kolejnej spodziewanej akcji Niemców. Przyspieszają budowę schronów, gromadzą żywność, powołują grupy samoobrony.

Doświadczenia ze stycznia wpływają też na zmianę taktyki i organizacji ŻOB oraz ŻZW. Otwarte walki uliczne przynosiły duże straty, postawiono więc na szybkie ataki z różnych kierunków, błyskawiczne przemieszczanie się oddziałów i maksymalne wykorzystanie w walce wszystkich atutów miejskiej dżungli. Utworzony został trójkąt obronny blokujący dostęp do centralnej części getta, do którego skierowano dziewięć oddziałów pod dowództwem Izraela Kanała. Drugi sektor stanowiły największe fabryki, tzw. szopy Tobbensa, gdzie dowództwo ośmiu grup bojowych objął Icchak Cukierman, a po wysłaniu go na stronę aryjską jako kuriera do kontaktów z AK – Eliezer Geller. Trzecim sektorem było tzw. getto szczotkarzy, w których pięcioma oddziałami dowodzi Marek Edelman. Osobną pozycją był plac Muranowski broniony przez grupy ŻZW. Ustanowiono system stałych dyżurów bojowych, usprawniono łączność. Pozostało jedynie czekać na kolejny ruch wroga.

Niemcy wkraczają do getta po 87 dniach. Tyle czasu trwały spory kompetencyjne między nazistowskimi władzami na temat losu ostatnich warszawskich Żydów. Himmler nakazał likwidację getta do 15 lutego 1943 roku, jednak zaprotestowali przedstawiciele Wehrmachtu, przeciwni szybkiej eksterminacji pracującej na rzecz wojska siły roboczej.

Początkowo postanowiono, że Żydzi zostaną przewiezieni do obozów pracy na Lubelszczyźnie – przypuszczalnie do Trawnik, Poniatowej i Majdanka – a dobrowolny werbunek przeprowadzą dyrektorzy szopów. Jednak ulotkową wojnę z Walterem Tobbensem wygrał ŻOB – do wyjazdu zgłosiło się jedynie 25 robotników. W tej sytuacji Himmler podjął decyzję o deportacji getta w poniedziałek 19 kwietnia. Termin nie był przypadkowy, następnego dnia wypadały urodziny Hitlera. Rozpoczynał się też Wielki Tydzień, Niemcy liczyli, że przygotowania do świąt odciągną uwagę Polaków od getta.

850-osobowym oddziałem esesmanów, żołnierzy i żandarmów dowodził 46-letni Austriak, Ferdinand von Sammern-Frankenegg, dowódca SS i policji w dystrykcie warszawskim. Pamięta styczniowe starcia i liczy się z oporem. Wierzy jednak, że Żydzi zaatakują dużymi grupami i ulegną silniejszym, dobrze uzbrojonym jednostkom.

Myli się.

O godz. 4 rano posuwającą się w kierunku getta centralnego kolumnę zauważa obserwator z „getta szczotkarzy” Symcha Ratajzer. Jedna grupa idzie wzdłuż ulicy Nalewki, druga w kierunku Zamenhofa i Miłej. Żydowskie siły już tam są. Tym razem to mieszkańcy getta lepiej znają plany nazistów, którzy zupełnie nie wiedzą, czego się spodziewać.

Pierwsze strzały oddają żołnierze Zacharii Artsteina z domu przy Nalewki 33. Jest 6 rano, na ulicę lecą granaty. Niemcy próbują kontratakować, jednak ostrzał jest silny, muszą kryć się w bramach. Wkrótce rozpoczyna się kanonada u zbiegu Zamenhofa i Miłej, gdzie stanowiska zajęły cztery oddziały ŻOB. Niemcy zamierzali zorganizować tam sztab akcji: przywieźli ciężarówkami stoły, ławki, telefony, wezwali karetki pogotowia. Przygotowania obserwował z odległości 200 metrów Chaim Frymer: „Rozkaz brzmiał – gdy środek idącej Nalewkami kolumny piechoty będzie znajdował się koło balkonu, należy rzucić na nich granat, co będzie sygnałem do rozpoczęcia akcji. Natychmiast zaczęto rzucać granatami z pozycji po obu stronach ulicy. Walka trwała pół godziny, Niemcy się wycofali.

Potem wjechały dwa czołgi, a za nimi kolumna piechoty. Gdy czołg zbliżył się do naszego domu, rzucono na niego kilka butelek zapalających i bomb zrobionych z grubych rur żelaznych. Zaczął płonąć”.

O godzinie 7.30 u generała SS Jürgena Stroopa, przysłanego przez Himmlera do Warszawy, zjawia się roztrzęsiony von Sammern-Frankenegg. Mówi, że wszystko stracone, trzeba wezwać samoloty szturmowe. Stroop przejmuje dowodzenie. Zmienia taktykę, dzieli oddziały na grupy po 38 żołnierzy plus oficer i podoficer i nakazuje im przeczesywać getto. Jednak Niemcy napotykają silny ogień z okien, dachów kamienic i zamaskowanych bunkrów. Stroop wprowadza do akcji miotacze płomieni. Po sześciu godzinach walk udaje mu się zmusić powstańców do wycofania z Nalewek i Zamenhofa. Po zmroku oddziały niemieckie opuszczają getto. Plan wysiedlenia Żydów poniósł fiasko. Schwytano 580 osób – 1 procent mieszkańców.

SPALIĆ  ICH!

 Drugiego dnia akcji trwają walki o plac Muranowski. Twardy opór stawia „getto szczotkarzy”. Gdy Niemcy próbują wejść przez bramę przy Wałowej, dowodzący odcinkiem Hanoch Gutman detonuje potężną minę. Wśród napastników wybucha panika, są zabici i ranni. Chociaż siły Stroopa są czterokrotnie większe, generał decyduje się na rzecz u oficera SS niebywałą. Wysyła do Żydów parlamentariuszy z białymi flagami. Ci jednak nie zamierzają pertraktować, Niemców witają strzały. Powstańców udaje się zmusić do wycofania dopiero po podpaleniu budynków.

W czasie odwrotu 30-letni Michał Klepfisz zasłania własnym ciałem karabin maszynowy, ginie, ratując życie kolegom. Będzie pierwszym powstańcem odznaczonym orderem Virtuti Militari.

Stroop wprowadza do walki 20-milimetrowe szybkostrzelne działka przeciwlotnicze, później także 100-milimetrową haubicę. Jednak głównym sposobem walki pozostaje przeczesywanie getta przez grupy szturmowe. Stroop rozkazuje, by każdy stawiający opór budynek podpalać.

Jego taktyka zaczyna budzić protesty niemieckich właścicieli szopów. Tobbens śle skargi, które docierają do Hermanna Göringa. Stroop jest gotów do ustępstw. W trzecim dniu akcji zgadza się na ewakuację 16 głównych szopów, nie reaguje na ataki działających tam oddziałów ŻOB i ŻZW. Trwają jednak ciężkie walki o „getto szczotkarzy” i plac Muranowski, gdzie następnego dnia, w czasie próby zdjęcia zawieszonych przez powstańców flag, ginie kapitan SS Otto Demke, znajomy Stroopa. Jego śmierć zbiega się z decyzją Himmlera, który nakazuje zabijać bojowników bez litości.

Generał SS dzieli je na 24 sektory, każdemu z odcinków przyporządkowuje liczący około 70 żołnierzy oddział szturmowy. Używa podstępu, rozpuszczając wieść, że w Wielki Piątek o 16 nastąpi zakończenie akcji. Żołnierze odjeżdżają, by po dwóch godzinach z impetem zaatakować z różnych stron. Część Żydów daje się zaskoczyć. Metodę tę Stroop będzie stosował wiele razy, jednak im bardziej będzie posuwał się w głąb getta, tym silniejszy opór napotka. Największe z powstańczych szańców będzie musiał zdobywać grupami szturmowymi liczącymi ponad 300 żołnierzy.

Gdy w siódmym dniu powstania, 25 kwietnia, po aryjskiej stronie muru zaczyna się Niedziela Wielkanocna, płonie większość z 26 ulic getta. Zapamiętała to mieszkająca w jego sąsiedztwie dziewięcioletnia wówczas Hanna Zatorska: „Kiedy wybuchło powstanie, otwierało się okno na którymś wysokim piętrze – trzecim, czwartym – wyrzucane były poduszki na parapet, ręka machająca, aby Polacy się schowali i odbywała się wymiana strzałów pomiędzy patrolami niemieckimi a obrońcami getta. Kiedy getto zaczynało się palić – to była odległość tylko przez jezdnię przy Muranowskiej i mur do niecałego drugiego piętra – to taki żar bił, że ociec i brat z sąsiadami siedzieli na strychu i dachu, by gasić pożar, który przerzucał się na nasz dom. Widziałam potworne sceny: matka z czworgiem dzieci wyszła na balkon i po kolei rzucała dzieci z czwartego piętra, na końcu sama wyskoczyła”.

Nawet Stroop był pod wrażeniem determinacji Żydów, którzy woleli rzucić się w ogień, niż poddać. Trzydniowy termin wyznaczony na likwidację getta minął, a walki trwały. Nowym bastionem oporu stały się bunkry wyposażone w kilka zamaskowanych wyjść, ufortyfikowane piwnice kamienic.

Boje o plac Muranowski trwały do końca pierwszego tygodnia powstania, jednak wobec strat i wyczerpania amunicji dowódcy ŻZW decydują o wycofaniu poza teren walk. Udaje się im przedostać do zakonspirowanego lokalu przy ulicy Grzybowskiej, skąd wyruszają na nocne akcje w getcie. Bojownicy ŻOB też musieli opuścić zniszczone sektory. Od 25 kwietnia walki koncentrują się na Miłej, gdzie mieści się sztab powstania. Stroop notuje: „Oddziały prawie bez wyjątku meldują o napotkanym oporze. Okazuje się, że nadeszła kolej na najbardziej zaciętych i zdolnych do stawiania oporu Żydów”.

Taktyka bojowników polega na zatrzymaniu Niemców ogniem w pobliżu bunkra, gdy druga grupa wychodzi innym wyjściem i atakuje tyły napastników. Jednak siły powstańców słabną. Do ostatniego dużego starcia dochodzi 28 kwietnia, w dziesiątym dniu powstania. Nie ma nadziei na pomoc. Wysłany na spotkanie z AK Icchak Cukierman usłyszał od majora Janiszewskiego: „Oni (dowództwo AK) wiedzą, co dzieje się w getcie; wiedzą, że jest to powstanie komunistyczne, że ŻOB został założony przez komunistów i ma służyć celom Moskwy”.

Na stosunek AK do żydowskiego powstania złożyło się wiele spraw: podejrzenia o agenturalność wynikające z lewicowych poglądów członków ŻOB i wcześniejszych kontaktów jej przywódców z komunistami z PPR, przekonanie, że przegrana bojowników z getta jest nieunikniona, i związana z tym niechęć do przedwczesnego angażowania własnych sił i broni, ale także antysemityzm wielu członków konspiracji i rządu londyńskiego. Nawet generał Władysław Sikorski po nadaniu pośmiertnie Michałowi Klepfiszowi orderu Virtuti Militari musiał odpierać endeckie zarzuty o znieważenie najwyższego polskiego odznaczenia wojskowego.W ostatnim liście do Cukiermana Anielewicz pisze: „Dobrze było zobaczyć żydowską obronę w getcie. Najważniejsze marzenie mojego życia spełniło się”.

Getto jest skazane na śmierć, ale powstańcy zamierzają drogo sprzedać życie. Stroop musi zdobywać bunkier po bunkrze, wyciągając z piwnic półprzytomnych od żaru, dymu, gazu i wybuchów ludzi. Musi też liczyć się ze zbrojnym oporem w każdym miejscu. Polowanie na ludzi kończyło się późno – o wpół do dwunastej ostatnie niemieckie patrole opuszczały teren getta.

Wtedy na ulicę wychodzili mieszkańcy bunkrów. O północy na podwórzu domu przy Świętojerskiej 34 zaczyna działać bazar. „Najlepszą walutą jest pistolet. Drugie miejsce zajmują papierosy – wspominał Leon Najberg. – Pieniądze i biżuteria nie mają żadnej wartości na naszym rynku”.

„Od 28 kwietnia do 1 maja zlikwidowaliśmy ponad 100 bunkrów, ujęliśmy 6 tysięcy Żydów” – meldował Stroop.

– „28 kwietnia otworzyliśmy po kilkudniowym mozole najwspanialszy bunkier żydowski, jaki widziałem. Na głębokości dwóch pięter, zaopatrzony w potrójną sieć wentylacyjną, z trzema źródłami zasilania w prąd, kuchniami, klozetami, prysznicami, dopływem wodociągów i studzienką artezyjską. Miał magazyny paliwa, zbiorniki wody, spiżarnie i chłodnie na wiktuały, a także kilka wyjść i pancerne drzwi między izbami. Wykryliśmy go w nocy za pomocą psów policyjnych i sond akustycznych.

W ciągu dnia sondy niczego nie mogły wykazać, bo był powszechny hałas. Ale nocą wykrywały dźwięki rozmów i motorków elektrycznych w bunkrze. A psy (i jeden z SS-manów miał fenomenalny węch – w cywilu był ekspertem w fabryce perfum) wyczuwały, skąd ciągną się smugi zapachów z bunkrowych kuchni. Wywlekliśmy z niego około 300 Żydów i Żydówek z dziećmi”.

Takich konstrukcji Niemcy wykryli na terenie getta co najmniej pięć. Przy Nalewkach 38 został odkryty bunkier, w którym schroniło się aż tysiąc osób. Jednak mniejszych były w getcie setki. Teraz najważniejszym celem Stroopa stało się wytropienie dowódców żydowskiego powstania.

OSTATNI BASTION

Polowanie na sztab zaczyna się 4 maja, gdy Stroop otrzymał informacje o kierującej powstaniem organizacji. W jego rękach jest zdrajca, który ma pomóc w namierzeniu bunkra partyjnego, gdzie przebywa Anielewicz. Angażuje wszystkie siły, by odnaleźć dowództwo powstania. Kiedy bunkier sztabu przy Miłej 29 zostaje zniszczony, bojownicy przenoszą się pod numer 18, do schronu przemytniczej grupy Szmula Isera. „On i jego ludzie traktowali organizację bojową z wielkim szacunkiem – zapamięta Cywia Lubetkin. – ”Wszystko, co mamy, należy do was – powiedział – a my jesteśmy do waszej dyspozycji. Znamy na pamięć każdy zaułek i szczelinę w ruinach getta«”.

W kryjówce Isera mieszka teraz około 300 osób: bojowników, członków grupy i ich rodzin. Miła 18 staje się ostatnim centrum dowodzenia. 7 maja SS odkrywa bunkier, dzień później rozpoczyna atak. Gdy przewodami wentylacyjnymi zostaje wpuszczony gaz, cywilni mieszkańcy się poddają. Bojownicy nie zamierzają wyjść. Część umiera od gazu i wrzuconych granatów, reszta popełnia samobójstwo. Bunkier staje się grobem 80 ludzi, w tym dowódcy powstania. Nielicznym udaje się wydostać przez nieodkryte szóste wyjście. Na krótki czas kierownictwo powstania przejmują Marek Edelman i Cywia Lubetkin, która w chwili ataku była poza bunkrem. Odnajduje ich Symcha Ratajzer, który dogadał się z polskimi kanalarzami i wraz z grupą kilkudziesięciu osób wyprowadza ich poza getto. Ponad 20 członków ŻOB, którzy przeżyją ewakuację i urządzone na nich polowania po aryjskiej stronie, weźmie później udział w Powstaniu Warszawskim. Z bojowników ŻZW nie przeżyje prawie nikt.

Dziewiętnaście dni od rozpoczęcia powstania jego sztab nie istnieje, jednak walki wśród ruin trwają. Na Świętojerskiej atakuje Niemców grupa Szmula Mellona, na Wałowej ludzie Artsteina, Kaufmana i Kapłana. 13 maja twardy opór na Bonifraterskiej stawia bunkier piekarzy. 15 maja Stroop każe wysadzić ostatni stojący dom w getcie, a dzień później – synagogę na Tłomackiem, co ma być symbolem niemieckiego zwycięstwa. Melduje o likwidacji 14 tysięcy Żydów, w tym ponad 5 tysięcy walczących, i deportacji pozostałych. Jednak strzały w getcie nie milkną aż do połowy lipca 1943 roku.

BUNKRY

Przygotowania do budowy bunkrów ruszyły tuż po wielkiej akcji wysiedleńczej. „Cała ludność, od dzieci po starców, zajęta była przygotowywaniem kryjówek – wspominał dr Mordechaj Leński. – Na podwórku można było zobaczyć Żydów dźwigających worki piachu, cegły i wapno. Pracowali dniami i nocami. Największy ruch był u piekarzy. Kupowano dużo chleba i robiono suchary”. Do budowy bunkrów organizowały się grupy lokatorów lub przyjaciół. Mieszkańcy kamienicy przy ulicy Miłej 3 wybudowali ze wspólnego funduszu bunkier dla 130 osób. Na Gęsiej 6 konstruowanie kryjówki finansowała grupa lekarzy.

Najlepsze schrony wyposażone były w piętrowe łóżka, radio, szafki na żywność, kuchenki do gotowania, system wentylacji, a także pistolety do samoobrony mieszkańców.

JEDNA Z ŻYDOWSKICH KRYJÓWEK

Szczególnie starannie maskowano wejścia do bunkrów, mogły być nimi stopnie schodów w kamienicy lub klapa podwórkowej ubikacji. Kopano studnie, tunele między bunkrami, instalowano pompy. „Podłączyliśmy prąd, wodę, ulepszyliśmy zamaskowane wejścia. Ustaliliśmy system stałej obserwacji schodów i podwórka, by nikt nie mógł nas zaskoczyć. System alarmowych dzwonków zainstalowany został w każdym mieszkaniu” – opisywał Aleksander Donat.

Budowniczym pomagało to, że po wysiedleniu getto stało się w zasadzie wielkim przedsiębiorstwem. Działało w nim kilkadziesiąt fabryk i zakładów pracy, mieszkańcy mieli więc dostęp do materiałów i narzędzi budowlanych, które kupowano za zgromadzone na czarną godzinę oszczędności lub po prostu kradziono. Braki uzupełniane były importem zza aryjskiej strony muru. W okresie między „powstaniem styczniowym” a likwidacją getta Niemcy rzadko zapuszczali się na jego teren, co ułatwiało przygotowania.

Nie wszystkie schrony znajdowały się w piwnicach – budowano też „ślepe” pokoje na piętrach domów, do których wejściem była np. skrzynka z licznikiem gazu. Pobyt w takiej kryjówce w czasie powstania opisywała Stella Fidelseid: „Wieczorem ostrożnie wysuwamy się na zewnątrz skrytki. Widzimy ślady dzisiejszej wizyty Niemców: skorupy talerzy leżące na podłodze z powywracanymi garnkami. Nie wolno nam niczego ruszyć, mogą przyjść następnego dnia i zauważyć zmiany. Na szczęście kiedy tu przyszli, kuchenka była już zimna”. Mieszkańcy tej kryjówki nocą przechodzili do innej części kamienicy, gdzie gotowali, wyprawiali się też na ulicę po wodę. Czasem udało się im znaleźć w opuszczonych lub spalonych domach żywność.

W podziemnym bunkrze Szmula Isera – ostatniej bazie sztabu ŻOB – przebywała Hela Rufeisen-Schüpper: „Największy pokój, zwany „getto”, pełny był dorosłych i dzieci – wspominała. – Nie było w nim łóżek, ludzie leżeli w ciasnocie lub siedzieli pod ścianą. Pokój był słabo oświetlony, w pobliżu była ubikacja i w kolejce przed nią stało wiele osób. Każdy pokój, w którym znajdowali się członkowie organizacji, miał nazwę: Treblinka, Poniatów, Piaski. W pokojach było strasznie duszno i gorąco, a w tym, który przylegał do kuchni, chłopcy byli zmuszeni rozbierać się do półnaga. W ciągu dnia ludzie drzemali, wieczorem rozpoczynali dzień. W jednym z przejść bojowcy otrzymali rozkazy do zadań, które mieli wykonać w nocy. Jedni mieli szukać żywności w opuszczonych domach, których Niemcy na razie nie podpalili. Inni wychodzili na poszukiwanie kontaktów z aryjską stroną, a jeszcze inni mieli znaleźć cały dom, z którego dachu lub okna można będzie walczyć przeciw Niemcom”.

W okrojonej żydowskiej dzielnicy ludność zamieszkiwała w ok. 450 domach mieszkalnych; bylo też kilkadziesiąt zakładów. Przy każdej kamienicy i fabryce powstały przynajmniej dwie, trzy kryjówki. Wszystkich schronów w getcie mogło być więc nawet 1500. Według meldunku Jürgena Stroopa w czasie powstania wysiedlono i zniszczono 631 bunkrów, inne spłonęły razem z podpalonymi kamienicami. Ocalało jednak co najmniej kilkadziesiąt, ukrywało się w nich przez wiele miesięcy kilkaset osób. 20-letni Jakub Smakowski przetrwał w ruinach getta do 11 stycznia 1944 roku. Korzystał aż z ośmiu kryjówek i w żadnej z nich nie był sam. Do 1 sierpnia 1944 roku ukrywał się w nich Dawid Białogard. Bunkry dawnego getta były również wykorzystywane jako kryjówki po upadku Powstania Warszawskiego, głównie przez Żydów, którzy obawiali się opuścić miasto pod niemiecką eskortą. Barbarze Engelking i Jackowi Leociakowi udało się ustalić adresy 60 schronów, w których setki „warszawskich robinsonów” przetrwały aż do wyzwolenia miasta.

BROŃ

 Pierwszy transport broni ze strony aryjskiej – 5 pistoletów i 8 granatów – przerzucono do getta 21 sierpnia 1942 r., w czasie trwającej wielkiej deportacji. Według Icchaka Cukiermana broń kupiono za pośrednictwem członków Polskiej Partii Robotniczej, którzy pomogli Arie Wilnerowi i Tosi Altman skontaktować się z handlarzami. Skromny arsenał został wkrótce utracony po aresztowaniu przez gestapo jednego z działaczy, Izraela Zelcera, który załamał się w śledztwie. Po tej porażce Żydowska Organizacja Bojowa zwróciła się o pomoc do Armii Krajowej, jednak do końca 1942 roku otrzymała od niej jedynie 10 pistoletów z amunicją. 50 pistoletów, 50 granatów i materiały wybuchowe do konstruowania min i pułapek AK przekazała do getta po „powstaniu styczniowym”.

Najwięcej broni zakupiono od polskich handlarzy za pieniądze zdobyte od Judenratu i w akcjach ekspropriacyjnych, tzw. eksach. Do wybuchu powstania ok. 500 bojowców ŻOB miało już własne pistolety z 10-15 nabojami oraz po cztery granaty; przygotowano około 2 tysiące butelek z benzyną. Dostawcy oferowali również karabiny, jednak przemycanie ich na teren getta było dużo trudniejsze niż broni krótkiej. Zgromadzono ich więc jedynie 10 oraz 2 pistolety maszynowe.

Lepiej od ŻOB uzbrojeni byli bojownicy z Żydowskiego Związku Wojskowego. Ich arsenał mieścił się w niezamieszkanym tzw. dzikim domu przy ul. Muranowskiej 7. Jego opis znamy z relacji Emanuela Ringelbluma, który rozmawiał tam z kierownictwem ŻZW: „Uzbrojeni byli w rewolwery zatknięte za pasem. W dużych salach na wieszakach znajdowała się broń różnego rodzaju, a więc ręczne karabiny maszynowe, karabiny, rewolwery, ręczne granaty, torby z amunicją, mundury niemieckie”.

Również ŻZW większość broni kupił od handlarzy za pieniądze zdobyte w „eksach”. Jej część pochodziła od podziemnej organizacji Polska Ludowa Akcja Niepodległościowa (PLAN), której oficer łącznikowy, kapitan Cezary Szemley-Ketling, dostarczał broń do getta w zamian za gotówkę lub odzież. Broń posiadali też w getcie nienależący do ŻOB i ŻZW członkowie tzw. dzikich grup samoobrony, jednak na temat ich liczebności i uzbrojenia nie ma żadnych informacji.

Ten pomysł kilkudziesięciu ocalałych z zagłady Żydów nie był na rękę nikomu. I to bynajmniej nie dlatego, że zemsta uchodzi za rzecz niemoralną. Wtedy rolę grała wyłącznie polityka. Dlatego pozostał tajemnicą. Jednak nie mieliśmy wątpliwości, że gdyby był z nimi Bóg, przyłączyłby się do zemsty - opowiadał Ratajzer.

Jest wiosna 1945 roku. Trwa jeszcze wojna… Kazik Ratajzer ma 21 lat, a życiorysem mógłby obdarzyć wielu. Urodził się na warszawskim Czerniakowie w rodzinie średniozamożnych żydowskich kupców. To charakterna dzielnica. Ceni się tu odwagę, honor, lojalność, ale i spryt.

We wrześniu 1939 roku Simcha – bo Kazikiem przyjaciele nazwą go dopiero później – cudem przeżywa niemieckie bombardowania. Pod gruzami giną jego ukochany dziadek, obie babcie, najmłodszy brat… Kiedy naziści tworzą getto, trafia tam razem z rodzicami. Ale że ze swoją blond czupryną i zawadiackim spojrzeniem wygląda na polskiego Szymka, to często przedziera się na aryjską stronę, by sprzedać co się da i kupić coś do jedzenia. W getcie widzi, jak Niemcy upokarzają jego rodaków. Ogląda śmierć.

Zaczyna pomagać konspiracji, zostaje członkiem jednej z grup Żydowskiej Organizacji Bojowej. Kiedy w kwietniu 1943 r. wybucha powstanie, jest w oddziale walczącym na Świętojerskiej i Bonifraterskiej. Komendantem tego rejonu jest niewiele od niego starszy Marek Edelman.

To właśnie tam, podczas jednego z nocnych patroli pośród płonących kamienic, natyka się na stertę nagich trupów. Nagle w głuchej ciszy słyszy płacz niemowlęcia. Przystaje… Na szczycie pryzmy do nagich zwłok młodej matki tuli się kilkumiesięczne dziecko. Żyje i płacze, wyciągając rączki do nieznanego mu człowieka. Ten chwilę na nie patrzy, po czym rusza dalej. Kiedy po latach Kazik wspomina tę scenę, patrzy rozmówcom prosto w oczy. I pyta: – Osądzacie mnie?

Kiedy w kwietniu 1943 r. wybucha powstanie, jest w oddziale walczącym na Świętojerskiej i Bonifraterskiej. Komendantem tego rejonu jest niewiele od niego starszy Marek Edelman.

Niedługo potem komendanci chcą, by wydostał się jakoś z getta i spróbował zorganizować pomoc dla resztki ukrywających się jeszcze w ruinach towarzyszy.

Praktycznie sam, bez żadnego organizacyjnego wsparcia kanałami wyprowadza około czterdziestu bojowców na aryjską stronę i w biały dzień wywozi ich do podwarszawskich lasów.

A potem zostaje najważniejszym łącznikiem między grupami żydowskich niedobitków nie tylko w Warszawie, ale i w innych miejscach Polski. Znowu przydaje się „dobry” wygląd, czarny, skórzany płaszcz i olbrzymia doza śmiałości. Przy okazji poznaje skalę żydowskiej tragedii.

AKCJA "ZEMSTA"

Parę tygodni po wejściu Rosjan do Warszawy Kazik Ratajzer opuszcza Polskę. Nielegalnie, przez zieloną granicę. Z grupą Żydów Kazik przedostaje się – przez Słowację i Węgry – do Rumunii. Po latach tłumaczy: – Było dla mnie jasne, że ten świat, który znałem w Warszawie... że tego świata nie ma. Nie było ludzi, miejsc. Niczego. Było dla mnie też oczywiste, że nie ma przyszłości dla Żydów w Polsce. Powiedziałem sobie: co tu będę robił? Tak, Marek uważał, że Żydzi wszędzie mogą sobie znaleźć miejsce do życia. Tyle że Polacy ich nie chcieli. W przeciwieństwie do większości nie zamierzałem jednak jechać prosto do Palestyny, Stanów Zjednoczonych czy Ameryki Południowej, by tam

Chodzi o akcję Zemsta, do dziś jeden z najbardziej tajemniczych epizodów II Wojny Światowej. Wprawdzie na Zachodzie pojawiło się kilka publikacji i filmów dokumentalnych na temat mścicieli (historycy i dziennikarze nazwali tak wykonawców tej operacji), ale oparte były głównie na domysłach i pytaniach.Sami bohaterowie nie byli bowiem skłonni do wylewnych wspomnień.

Akcja Zemsta, to do dziś jeden z najbardziej tajemniczych epizodów II Wojny Światowej.

Pierwsze szczegóły zostają odsłonięte dopiero w 2007 roku w reportażu „Mściciele Holokaustu”w „The New York Times”. Marcin Masłowski i Tomasz Patora nie tylko dotarli do żyjących jeszcze w Izraelu uczestników Zemsty, ale namówili niektórych na rozmowę. Tylko Ratajzer uznał, że nie ma co wracać do starych spraw. Więcej zdradził dopiero w rozmowach mających służyć za jedno ze źródeł do jego biografii. Razem z ustaleniami reporterów pozwala to zrekonstruować przebieg wydarzeń. Na podstawie życiorysu Ratajzera powstał w Hollywood w 2001 r. film "Powstanie"

W Bukareszcie Kazik spotyka grupę Żydów z Wilna. Około 40 osób. Ich dowódca, 26-letni poeta Abe Kowner, uznał, że dla nich wojna się jeszcze nie skończyła. Szybko pada słowo: zemsta. Kowner wzywa do niej od dawna. Już w kwietniu 1943 roku pisał do rodaków odezwę: „Kto nie ma broni, niech łapie za siekierę. Kto nie ma siekiery, niech łapie za rurę, kij czy pałkę. Za naszych ojców! Za nasze zamordowane dzieci! Śmierć mordercom!”. Odzewu brak.

Wiosną 1945 r. w Bukareszcie Kowner zasiada ze swymi ludźmi do kolacji i ogłasza, że nadszedł czas, by Niemcy, którzy zabijali Żydów, zapłacili za to życiem. Choć jest niewierzący, recytuje Psalm 94 „Boże, mścicielu, ukaż się!”.

Zebrani słuchają modlitwy na stojąco. Jak opowie po latach dziennikarzom „Gazety Wyborczej” jeden ze świadków, nikt z uczestników spotkania nie miał wątpliwości, że gdyby był z nimi Bóg, przyłączyłby się do zemsty.

Kowner zdradza przyjaciołom marzenie: kiedy zabiją 6 milionów Niemców (tyle, ilu zginęło Żydów), postawią go przed sądem, a wtedy będzie mógł powiedzieć całemu światu o winnych Zagładzie. Dodaje, że Niemcy powinni zginąć w ten sam nieludzki, anonimowy i niejako przemysłowy sposób, w jaki zabijali Żydów.

O odwecie od dawna myśli też Ratajzer. Nic dziwnego, że teraz znajduje wspólny język z Kownerem. Poznaje kolejnych z jego ludzi, w tym dziewczynę (później żonę) Abe, Witkę Kempner. Ona też ma doświadczenie bojowe: w lipcu 1942 roku wyszła z getta i wysadziła pod Wilnem pociąg wiozący żołnierzy na front wschodni, a potem walczyła w partyzantce.

Antek Cukierman i Cywia Lubetkin uważali, że o ile przeżyjemy, najważniejsze będzie zbudowanie żydowskiego państwa. Może słusznie. Też byłem za tym, ale sądziłem, że można zrobić coś jeszcze. Chyba wszyscy z nas myśleli wtedy o jakiejś zemście.

Kazik wspomina: – W Warszawie o Kownerze nigdy nie słyszałem. Podczas wojny getta były izolowane, kontakty sporadyczne. Nie miałem pojęcia, że taki człowiek istnieje i że stał na czele oporu w Wilnie . Zapoznaliśmy się, zaczęliśmy rozmawiać: co robili oni, co my. W czasie wojny często się kłóciliśmy o to, co będzie po wojnie: Antek Cukierman i Cywia Lubetkin uważali, że o ile przeżyjemy, najważniejsze będzie zbudowanie żydowskiego państwa. Może słusznie. Też byłem za tym, ale sądziłem, że można zrobić coś jeszcze. Chyba wszyscy z nas myśleli wtedy o jakiejś zemście”

Teraz wspólnie z Abe podczas wielogodzinnych spacerów po Bukareszcie zaczynają przygotowywać akt zemsty. To ma być przecież olbrzymia operacja. Pierwszy plan odpowiada marzeniom Kownera – zamierzają zatruć wodociągi w największych miastach Niemiec: Monachium, Norymberdze, Weimarze, Hamburgu i Berlinie. W sumie może w nich żyć właśnie 6 mln Niemców – tylu, ilu Żydów ich rodacy zabili w ramach „ostatecznego rozwiązania”. Akcja ma być przeprowadzona w tym samym dniu, by efekt – symboliczny i propagandowy – był jak największy. Jest i wariant drugi, zakładający zemstę jedynie na przetrzymywanych w obozach jenieckich SS-manach.

Latem jadą po pomoc do Pontebie na granicy austriacko-włoskiej, gdzie stacjonuje Brygada Żydowska: 3,5 tys. Żydów z Palestyny, którzy dobrowolnie zaciągnęli się do armii brytyjskiej. Werbują tam kilku ochotników do swojej akcji i, co najważniejsze, dostają brytyjskie mundury, które ułatwiają poruszanie się na terenach administrowanych przez aliantów. Kazik wyjaśnia: – Człowiek ubierał takie niby-wojskowe ubranie i jechał w zasadzie gdzie chciał…

W Monachium Kazik ma ustalić, jak zatruć wodę w miejskim wodociągu. Takie samo zadanie mają emisariusze wysłani do pozostałych miast. Trzeba też znaleźć sposób na przerzucenie trucizny – najprawdopodobniej przez Paryż, gdzie bazę akcji zakładają Kempner i Pasza Rajchman.

Kowner jedzie tymczasem – jest wrzesień 1945 roku – do Palestyny. Chce zdobyć tam pieniądze potrzebne do wyprodukowania trucizny, ale także wsparcie polityczne żydowskich liderów dla swojej akcji. Ci jednak odmawiają pomocy: uważają, że dla Żydów najważniejsza jest teraz walka o własne państwo, a nie mszczenie się na Niemcach, nawet tych, którzy byli faktycznie zbrodniarzami. Ba, zasadnie przypuszczają, że akcja, którą proponuje Kowner, zaszkodzi żydowskiej idei w oczach opinii międzynarodowej. Masowe wytrucie niemieckich miast oznaczałoby zabicie cywilów, a więc sięgnięcie po barbarzyńską regułę odpowiedzialności zbiorowej. Z kolei atak na SS-manów w obozach jenieckich podważyłby wiarygodność zawiadujących więźniami aliantów. Wsparcie deklarują tylko dwie osoby.

Pierwszą jest Szimon Avidan, szef Hagany, nielegalnej wtedy żydowskiej struktury paramilitarnej, która od lat działa w Palestynie – założona w celu obrony osiedli żydowskich przed atakami Arabów, z czasem zaczęła walczyć o samodzielne państwo żydowskie. Z Hagany później rozwinie się izraelska armia.

Osobą drugą jest Chaim Weizmann, syjonista i jeden z ojców założycieli państwa izraelskiego (za kilkanaście miesięcy zostanie jego pierwszym prezydentem). Oraz, co istotne, profesor chemii z wieloma kontaktami w swojej branży. Ma już 71 lat, więc zapewnia tylko Abe, że gdyby był w jego wieku, chciałby przeprowadzić taką akcję. Kieruje Kownera do swoich kolegów, którzy bez wahań spreparują zabójczą substancję. Rekomenduje go też przedsiębiorcom mogącym sfinansować jej produkcję.

W grudniu 1945 roku Kowner rusza z powrotem do Europy. Z fałszywymi papierami żołnierza Brygady Żydowskiej wsiada na statek z Aleksandrii do Tulonu.

Truciznę przemyca w puszkach z etykietą „Mleko”. Prócz tego wiezie złote monety na pokrycie dalszych kosztów akcji.

Kiedy statek jest blisko brzegów Francji, pasażer o nazwisku, jakie widnieje w paszporcie Kownera, zostaje wezwany przez megafony na mostek kapitański. Abe, nim wykona polecenie,wyrzuca do morza puszki z trucizną. Jednego z żydowskich żołnierzy prosi o odnalezienie w Paryżu Witki i przekazanie jej złota i kartki z wiadomością: „Przechodzimy do planu B”.

Na mostku czekają już brytyjscy żandarmi. Zakładają Kownerowi kajdanki i zabierają na statek płynący do Kairu. W tamtejszym więzieniu, a potem w więzieniu w Jerozolimie, Kowner spędzi kilkanaście miesięcy. Do końca życia (a umrze w 1987 roku) będzie się zastanawiał, kto wydał go Brytyjczykom.

Najprawdopodobniej to sam David Ben Gurion, lider syjonistycznej Agencji Żydowskiej i kolejny – obok Weizmanna – ojciec izraelskiej państwowości (po powstaniu Izraela pierwszy premier), nakazał swoim ludziom, by poufnie poprosili Londyn o zatrzymanie człowieka posługującego się paszportem na określone nazwisko. Anglicy wykonali prośbę, nie pytając ponoć nawet o powody takiego życzenia.

Po wpadce Abe do akcji mają być użyte tylko dwie ekipy – Harmatza w Norymberdze i Ratajzera w Monachium. Teraz celem Kazika staje się podmonachijskie Dachau. W budynkach po byłym hitlerowskim obozie koncentracyjnym alianci przetrzymują 30 tysięcy jeńców. Tym razem zatruty ma być chleb pieczony specjalnie dla nich w obozowej piekarni. Kazikzaciąga się do polskiej jednostki pomagającej Amerykanom pilnować jeńców. Ma fałszywe dokumenty na polskie nazwisko. Nikt nie wie, że jest Żydem.

Po latach Kazik (po osiedleniu się w Izraelu przyjął nazwisko Simha Rotem, ale wszyscy znajomi nie mówią nań dalej Kazik) nie ma wątpliwości: – Abe popełnił dwa błędy. Po pierwsze, nie było powodu informować o operacji polityków. Był rok 1945: ludzie z naszej grupa przeżyli wojnę i podjęli decyzję o zemście. Nikt nas do tego nie namawiał i nikt nie miał prawa nam tego zabronić. Zwłaszcza żydowscy politycy, którym za czas wojny nie byliśmy nic dłużni.

Po drugie, Abe jako dowódca nie powinien osobiście zajmować się zdobywaniem trucizny i przemytem. Jego podróż do Izraela była karygodna. Przez nią wszystko się spieprzyło. Nie przechodziłem żadnych ćwiczeń, ale dwa lata podziemia nauczyło mnie, że człowiek, który dowodzi operacją na taką skalę, nie może samemu angażować się w takie wyprawy. Najpierw powinien się poradzić, pogadać. Mógł wysłać kogoś innego.

Tak naprawdę pomysł, żeby wytruć całe miasta, sami dość szybko odrzuciliśmy. Wystarczyło dwa razy się zastanowić, by dojść do wniosku, że to musi się skończyć śmiercią nie tylko niemieckich dzieci, kobiet, starców, ale wszystkich, którzy tam się znajdą: Anglików, Amerykanów, Polaków, Rosjan, Żydów. Gdyby była absolutna pewność, że zginą tylko Niemcy i nikt inny, to sam bym się zgodził na taką akcję. Mnie do zemsty nie trzeba było przekonywać.

Ale nie dopuszczaliśmy narażania niewinnych ludzi. Wiedzieliśmy, że Niemcy i tu nie mieliby skrupułów. Ale czuliśmy, że nie możemy zachowywać się tak jak oni. Nikt nie byłby w stanie – jak oni – wziąć dziecka na ręce, by za chwilę trzasnąć nim o mur. Nikt, nawet ci, którzy najbardziej chcieli się mścić.

Dlatego jako cel wybraliśmy obozy jenieckie – i to na dodatek nie te ze zwykłymi żołnierzami, a z SS-manami. Przecież te skurwysyny po wojnie, nawet w tych obozach, mieli jak u Pana Boga za piecem. Gdyby nie ci strażnicy, to nie wiem, co bym im zrobił.

Kazik powoli zaprzyjaźnia się z różnymi ludźmi z obsługi obozu. W końcu dociera do kierownika obozowej piekarni. Kilka dni i już ma kopię kluczy. A piekarnia nie pracuje 24 godziny na dobę, więc jest szansa, aby wejść tam pod nieobecność personelu.

W ten sposób ma już wszystko przygotowane. Chce wymieszać mąkę z trucizną, którą ma dostarczyć łącznik. Ale w samym Dachau działa sam, bo zna starą zasadę konspiracji: im mniej, tym pewniej. Podczas służby przygląda się jeńcom. Jest wściekły, bo wyższych szarżą SS-manów zakwaterowano w wygodnych drewnianych barakach.

Dziś wspomina: – Każdy miał pokój dobrze utrzymany, a na drzwiach nawet wizytówkę. Tam było ze stu generałów SS. Panuje niemal sielankowy nastrój: do obozu prowadzi piękna aleja wysadzana drzewami. Człowiek przybyły z zewnątrz może się nawet nie zorientować, gdzie jest. A w środku, nawet niezbyt ukryte, stoją piece do spalania zwłok…

SS-mani mają tu święty spokój i wszystko, czego im trzeba. Nikt im nie dokucza. Wiedzą, że nikt ich nie ruszy bez rozkazu… Polskim wartownikom w zasadzie nie wolno

wchodzić na teren obozu – mają pilnować z zewnątrz. Kazik zgłasza się jednak za każdym razem jako przewodnik, gdy przyjeżdżają oficjalne polskie delegacje. – I miałem tę jedyną satysfakcję, że kiedy wchodziłem do pokoju SS-mańskiego oficera, to on stawał na baczność i strzelał przed nami obcasami.

W końcu przychodzi polecenie, że chleb ma być zatruty równocześnie – w Norymberdze i Dachau – w nocy z soboty na niedzielę z 12 na 13 kwietnia 1946 roku. Parę dni wcześniej do Norymbergi kurier przywozi z Paryża 20 kg arszeniku kupionego od grabarzy. Czy trucizna dociera też do Dachau, Kazik nie pamięta.

11 kwietnia dostaje przez wysłannika Paszy Rajchmana rozkaz wstrzymania akcji. Jest wściekły. Musi uciekać, bo alianci wpadli ponoć na ślad grupy. Nie ma czasu sprawdzać, czy to prawda, czy tylko strach paryskiej centrali. Konspiracja nauczyła go, że podstawą jest zaufanie do współtowarzyszy. W parę minut pakuje najpotrzebniejsze rzeczy i opuszcza Dachau. Razem z łącznikiem próbują dostać się do Francji.

Tymczasem w Norymberdze akcja zostaje przeprowadzona. Prócz Józefa Harmatza działają tam: Lebke Distel, także bojowiec z getta wileńskiego, Jasiek Benslowicz oraz dwóch Żydów z Krakowa: inż. Wilek Schwerzreich, ps. Wasserman, i Maniek, b. więzień obozu w Auschwitz. Na lewych papierach udają Polaków czekających na zgodę na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Mieszkają pod miastem, we wsi Fuerth. Przez pięć miesięcy przygotowywali się do zatrucia miejskich wodociągów. Kiedy Paryż nakazuje odstąpić od tej wersji planu, muszą zacząć od nowa.

Lebke najmuje się do pracy w największej miejskiej piekarni przy Schleifwegstrasse. To ona dostarcza chleb dla 15 tys. SS-manów trzymanych w stalagu nr XIII. Obawia się, że dodanie trucizny do mąki lub ciasta może być nieskuteczne, bo temperatura wypieku osłabi jej działanie. Decyduje się na inny wariant: trzeba posmarować arszenikiem spody gotowych bochenków. Przemyca do piekarni flaszki ze śmiercionośnym środkiem, ale że sam nie da rady nasączyć całej dostawy chleba dla stalagu, więc w sobotę 12 kwietnia ukradkiem wprowadza do piekarni Mańka i Jaśka, potem dołącza do nich Lebke.

W trójkę biorą się do roboty: Maniek miesza arszenik z wodą i mąką, Lebke podaje bochenki, Jasiek maże trującą zawiesiną ich spody. Pracują non stop. Zdradza ich otwarta okiennica – gdy co chwila uderza na wietrze o framugę, decydują się na ucieczkę. Maniek i Wilek zsuwają się po rynnie, a Lebke zostaje, by schować pod podłogą puste już butelki po truciźnie i upozorować próbę kradzieży: pod feralne okno rzuca worek z kilkoma czystymi bochenkami. Wtedy nadbiega patrol. Lebke wskakuje do skrytki pod podłogą. I czeka. W końcu strażnicy uznają, że to kolejne nieudane włamanie. Gdy odchodzą, Lebke opuszcza kryjówkę i dołącza do towarzyszy czekających w samochodzie parę uliczek dalej.

Liczą, że zatruli jakieś 3 tys. chlebów. Powinno to zabić ok. 12 tys. Niemców, bo dzienna racja to ćwiartka bochenka. Zadowoleni jadą w kierunku Czechosłowacji. Stamtąd mają dostać się do Francji.

A w Norymberdze o świcie ciężarówki przywożą chleb z piekarni przy Schleifwegstrasse do stalagu.

 Tuż po tym, jak jeńcy dostają swe racje, jeden z nich zaczyna się skarżyć na potworne bóle. Potem z godziny na godzinę do lazaretu zgłaszają się kolejni. W końcu po trzech dniach władze obozu apelują do Niemców, by oddali, a przynajmniej nie jedli chleba, który dostali w niedzielę.

 Nigdy nie zostanie ujawnione, czy i ile jest śmiertelnych ofiar tego zamachu. Nie wiadomo nawet dokładnie o przypadkach zatruć. Amerykańska administracja momentalnie wprowadza blokadę informacyjną, a kontrwywiad wojskowy rozpoczyna śledztwo.

 Agencja Associated Press dopiero pięć dni po akcji rozsyła depeszę, wedle której w alianckim obozie jenieckim pod Norymbergą doszło do „masowego zatrucia”. Wedle AP, „nikt nie zginął”, ale „zatruty chleb powalił 1900 niemieckich więźniów”. Agencja cytuje rzecznika prasowego armii, który sugeruje, że arszenik dostał się do chleba przypadkiem: w piekarni wcześniej rozłożono truciznę na karaluchy, a później w tym samym miejscu składowany był chleb.

 22 kwietnia ton doniesień AP jest już inny: śledczy znaleźli w piekarni skrytkę pod podłogą, a w niej „cztery butelki arszeniku i dwie puste”. Agencja (a za nią „New York Times”) podaje też znacznie wyższą liczbę zatruć – miało się na nie skarżyć aż 2283 jeńców, z których „207 jest w szpitalach bardzo poważnie zatrutych”. Mowa jest też już o „tajemniczej akcji zorganizowanej przeciwko 15 tysiącom nazistów”.

Tymczasem Józef Harmatz po latach powie reporterom „Gazety Wyborczej”: „Z naszych źródeł wiedzieliśmy, że wielu Niemców umarło, wielu innych przeszło płukanie żołądka. Ilu zginęło – nie wiem”. Z kolei Michael Elkins, wieloletni korespondent BBC w Jerozolimie, twierdzi w publikacji „Forged in Fury”, że było 700 ofiar śmiertelnych. Ale Jim G. Tobias, norymberski dziennikarz, przekonuje, że nikt nie zginął. Powołuje się na rozmowę z „esesmanem, który był w stalagu” i „zapewniał, że ofiar nie było”.

Kazik komentuje: – Dziś, po ponad półwieku, nikt nie pojmie, dlaczego mógł nam przyjść do głów ten pomysł. Tyle że w czasie wojny nie było szans odwetu na Niemcach. Każdy drżał, jak ich widział. Nie tylko Żydzi. Kiedy Niemiec szedł chodnikiem, Żyd musiał zejść na jezdnię i zdjąć czapkę. Ale polskie podziemie też niewiele mogło zrobić. Zabili Niemca tu, zabili tam – no i co? To nie miało żadnego znaczenia dla armii.

Dopiero po wojnie można było coś zrobić. I to tylko w pierwszych tygodniach czy miesiącach po jej zakończeniu, bo później nastroje już opadały. Świat by nie zrozumiał takiej odpłaty. Tak, pomysł, by wytruć całe miasta, był nie do zrealizowania. Dlatego fiaska planu zatrucia całych niemieckich miast nie żałuję.

Ale do dziś nie wiem i nie rozumiem, dlaczego kazali mi uciekać z Dachau. Zwłaszcza że w Norymberdze akcja doszła do skutku. Bo do wytrucia SS-manów byłem gotowy. Tylko ktoś z naszych spieprzył sprawę.

W efekcie udało się tylko częściowo. A można było zrobić więcej. Więc do dziś mówię: szkoda, że nie udało się nam zatruć tych SS-manów. Im się należało. Zwłaszcza że powojenne rozliczenia z nazistami ograniczyły się do dowódców – i to też nielicznych i nie wszystkich. Były niby procesy międzynarodowe, potem niemieckie. Ale dotknęły niewielu z nich.

Witka Kowner po wojnie zamieszka w kibucu Ein Hahoresz. Józef Harmatz – w luksusowej dzielnicy Tel Awiwu (a jego imię nosi aula uniwersytetu w tym mieście). Jedna z łączniczek jest w Izraelu. Lebke Distel umiera w kibucu w 2000 roku.

Ale kiedy Kazik spotyka się z Witką czy Józkiem, wracają do dwóch pytań. Pierwsze brzmi: czy wtedy mieli prawo zemścić się na wszystkich Niemcach – nie tylko tych z SS? Drugie: kto zdradził?

Krzysztof Burnetko - autor (razem z Witoldem Beresiem) dwóch książek poświęconych bojowcom powstania w getcie warszawskim: „Marek Edelman. Życie. Po prostu” oraz „Bohater z cienia. Kazik Ratajzer”.

 Tekst pochodzi z "Newsweeka Historia" 4/2013. Został opublikowany w internecie 19 kwietnia 2013 r. Aktualizowano go 16 kwietnia 2015 r.

 Tekst został opublikowany na łamach „Newsweeka Historii” w tłumaczeniu Anny Rozenfeld.

 

                                  Opracował Aleksander Szumański Radio Pomost Arizona