Znalezione obrazy dla zapytania JERZY FEINER

JERZY FEINER WIELKI LWOWIANIN

Powstanie Warszawskie w oczach Jerzego L. Feinera - CYKL OBRAZÓW.

Galeria „Temporary Comtemporary” położona przy ul. Dolnych Młynów 7 w Krakowie cieszyła się przez lata sławą zasłużoną. Została precyzyjnie opisana przeze mnie w książce „Adam Macedoński i Aleksander Szumański z siedmiu pagórków fiesolskich”

Jerzy Leopold Feiner (ur. 1933 we Lwowie, zm. 2008 w klinice w Los Angeles), architekt, wynalazca i malarz, jest twórcą cyklu Powstanie Warszawskie. Składa się nań dziesięć obrazów olejnych.
Artysta w latach 70. i 80. XX w. przebywał za granicą, głównie w Stanach Zjednoczonych, jednak Kraków stał się jego ostoją i przystanią. W Krakowie ukończył studia i założył rodzinę. Był już pracownikiem naukowym Politechniki, po pobycie stypendialnym w Norwegii, kiedy stało się coś, co zburzyło mu spokój. Anna Kaczorowska-Feiner, wdowa po artyście, człowieku, który Powstanie Warszawskie widział i przeżywał jako 11-letni chłopiec powie:


– „To wydarzyło się jesienią 1961. Chodziłam wtedy w ciąży z Pawełkiem. Mąż przeczytał właśnie «Mein Kampf». Pod wpływem tej straszliwej lektury powróciły wspomnienia koszmaru. Wspomnienia jak czarne ptaki śmierci. Jerzy nie wytrzymywał napięcia. Zamknął się w osobnej pracowni przy Rajskiej, tu w Krakowie, na poddaszu udostępnionym przez moją mamę. On, farby, pędzle blejtramy… i jego wizje. To wszystko. Jerzy schodził na dół tylko wtedy, gdy tego wymagała konieczność. Co nie znaczy, że wtedy kontaktował się z nami. W dwa tygodnie cykl Powstanie Warszawskie był gotowy”.
Że też pogodny dotychczas Jerzy mógł się aż tak zmienić!? Zwierzał się jej, przyszłej matce, z błyskiem w oczach opowiadał o ptakach. Czarne, złe ptaki rozdziobały to bohaterskie, piękne miasto, które wcześniej go przygarnęło... Teraz gdy udawało mu się zasnąć, oddychał tak dziwnie i serce biło tak nieregularnie, że żona chciała przywołać pogotowie. Ocknął się, powiedział: – To minie. Tak jak rozpierzchły się wreszcie czarne ptaki.
Do innych obrazów – jak to malarz – wracał po latach, eksperymentował, poprawiał. Powstania Warszawskiego nigdy więcej nie ruszał.
Nie znałem jeszcze relacji o genezie cyklu. W roku 2007 po obejrzeniu Powstania Warszawskiego wystawionego po raz pierwszy w krakowskim Pałacu Sztuki zrozumiałem, że trudno mi się będzie otrząsnąć z wrażenia, jakie zrobiła na mnie ściana ekspresyjnych obrazów. Płótna te są zatrzymanymi pędzlem makabrycznymi wizjami, które ich autorowi drążyły ślad pod czaszką przez szesnaście lat.
To są, powiedziałbym, psychiczne dokumenty chwil po 3 października 1944 roku, kiedy po sześćdziesięciu trzech dniach walk ogłoszono, że ludność cywilna Warszawy może opuścić schrony. A raczej resztki ludności: zginęło kilkanaście tysięcy powstańców i prawie dwieście tysięcy cywilów! Jedenastoletni Jurek Feiner wyszedł na ulicę i to, co zobaczył, nie było marą. Nie będzie więcej jasnego domu, w którym zajęci czymś pożytecznym dorośli zapewniali dzieciom poczucie bezpieczeństwa. Wyszedłszy ze schronu, zasłaniał oczy, ale nosem musiał wciągać odór i swąd. (Feiner, z którym rozmawiałem wcześniej ostatniego dnia lipca 1996, w przeddzień 52. rocznicy Powstania Warszawskiego, był pod wrażeniem różnicy, z jaką świadkowie tych samych wydarzeń zapamiętują ich przebieg i szczegóły. Oto Dawid Reibscheid, młodszy kolega z warszawskiej kamienicy, opuszczając mieszkanie na rozkaz hitlerowców, natknął się – o czym pisze w dokumentalnej powieści – na ciało zabitej dziewczynki. W pamięci Jerzego te zwłoki należą do dojrzałej kobiety). Ocalałych lokatorów czekała wędrówka do obozu w Pruszkowie. Potem dla osieroconej rodziny Feinerów dalsza mordęga, i wreszcie ten zbawczy Kraków.
Gdy notowałem wrażenia z wystawy, był 7 sierpnia 2007 roku, zadzwonił telefon i pani Anna Kaczorowska-Feiner przekazała mi przesłanie ciężko chorego już męża:
„Celem mojego cyklu Powstanie Warszawskie jest próba stworzenia ekspresji narodowej tragedii. W obrazach nie występują ludzie, ale ludzkie duchy. Nie ma faktów, ale są nastroje – pełne przerażenia, strachu i poczucia wiekopomnej tragedii. Moje Powstanie Warszawskie nawiązuje w nadrealistycznej oprawie do obecnego w całym malarstwie europejskim cyklu zwidów, zjaw, narastającej grozy i strachu. Czegoś, co ma kres w otwierającej się ziemi, co musi się kojarzyć z wchłonięciem w przepaść historycznej klęski”.
Do samego końca nie rozstawał się z Biblią. „W tej świętej księdze – mawiał – nie zmieniały się fakty; one się ciągle powtarzały… zmieniali się ludzie, ale uwikłania życiowe jako schematy pozostawały. Te same ceremonie narodzin, walki, tryumfów, zaślubin, śmierci, ludzkich zdrad, pomyłek, ludzkich grzechów – ale i wzlotów”.
Wróćmy do ludzkich losów.
Lwowianin, Feiner jako chłopiec mieszkał z rodzicami i z bratem w Skałacie na Kresach, w tarnopolskim powiecie, w związku z obowiązkami ojca, inżyniera, obrońcy Lwowa w wojnie polsko-bolszewickiej, budowniczego słynnego mostu w Zaleszczykach. W pierwszych dniach II wojny światowej państwo Feinerowie znaleźli się w rodzinnym domu we Lwowie. 17 września zaskoczeni napaścią Sowietów i kolejną okupacją, nakazowym zaliczeniem mieszkańców polskiego dotąd miasta do obywateli radzieckich, zbuntowani przeciw restrykcjom, nie czekając na niewątpliwą w ich sytuacji zagładę, zdołali wraz z dziećmi uciec w listopadzie 1939 roku. Cała rodzina po perypetiach, miesiącach głodu, chłodu, poniewierki i bezdomności, dotarła do Warszawy. Zamieszkali w schronisku dla uchodźców.
Jerzy Feiner bywał bliski śmierci. Ale urodził się pod szczęśliwą gwiazdą.
– Czy oprócz chorego Jureczka szanowny pan ma jeszcze jakieś dziecko? – zapytał lekarz inżyniera Feinera. Zabrzmiało to okrutnie w okupowanej przez hitlerowców Warszawie.
Mały pacjent, chory na gruźlicę i tyfus głodowy, wprawdzie w wysokiej gorączce, ale jednak usłyszał to, co wszyscy: pytanie lekarza, które oznaczało wyrok.
Na odchodnym lekarz poradził państwu Feinerom, żeby odpowiednio żywili drugiego syna. Zdrowego.
Od wyroku możliwe jest odwołanie. Wiedzą o tym mądrzy, dzielni ludzie. Ojciec nie dawał za wygraną. Nie stał w miejscu, nie załamywał rąk. Znalazł w gazecie ogłoszenie następującej treści: „Dobrze sytuowana rodzina dożywi dziecko”!
Adres kontaktowy należał jednak do księdza. Z synem, kandydatem na moribunda, ale w okresie chwilowego polepszenia, choć wycieńczonym i gorączkującym, zgodnie z umową pan Feiner senior zaszedł na plebanię. Tam już oczekiwał ich artysta malarz, który miał inny kłopot. Sam przecież ojciec rodziny, w swojej willi przy ulicy Długiej przechowywał chłopca, Polaka żydowskiego pochodzenia, któremu groziła śmierć z rąk nazistów. Może jeszcze nie gestapo, bardziej szmalcownicy deptali mu po piętach. Malarz żył w stałej obawie rozstrzelania przechowywanego i przechowujących. Malarz, ksiądz i pan Feiner senior obmyślili plan: chory Jureczek, „aryjczyk z oryginalnymi papierami”, będzie przychodził codziennie rano na Długą, żeby się tam stołować, a jeśli kolacja pożywna, to i nocować, jako chorowity „syn bliskich znajomych”. Ciemnowłosy, jak tamten, będzie stanowił alibi – gdyby ktoś się czepiał, że widzi, jak po domu kręci się obcy chłopiec. Słowo się rzekło. Przychodził, usadowiony pod wielkim portretem pani domu, pędzla oczywiście jej męża, codziennie jadał najprawdziwsze obiady z kilku dań. Przy okazji nieobecności mistrza pozwolono mu podziwiać pracownię malarza batalisty, w której oprócz blejtramów i sztalug ważne miejsce zajmował wypchany koń... Kiedyś małżonka malarza otworzyła drzwi pracowni, w czasie gdy artysta malował – Jureczek zobaczył jego natchnioną twarz i rękę z pędzlem jak z czarodziejską różdżką, stwarzającą na płótnie nową rzeczywistość – wtedy właśnie nabrał pewności, że i on zostanie malarzem. Bo w tym momencie przypomniał sobie, jak jeszcze w Skałacie jako kilkuletni chłopczyk siedział na kolanach babci i prosił, żeby mu coś jak zwykle narysowała pięknie. Wyjątkowo babcia nie dokończyła rysunku. Malec był świadkiem, jak skonała przy stole na zawał serca. Od tamtej pory unikał kredek, farb, malowania… aż do momentu ujrzenia malarza przy pracy. Gest żony malarza i sam malarz za otwartymi drzwiami – to sprawiło, że trauma wyniosła się jak zmyta. W rodzinie malarza było mu dobrze. Jakimś cudem zorganizowano niezbędne leki. Dzięki nim oraz wzmacniającej diecie Jerzy Feiner został uratowany – i przy okazji uratował kilka innych osób.
Może nitki fabuły zbiegną się w scenariusz zajmującego filmu? Tak, to dopiero początek. Mały Jerzy będzie długo miał przed oczami córkę swoich dobroczyńców, która pewnego uroczystego dnia była przeraźliwie smutna… Nie było czasu ani miejsca, żeby się nad tym zastanawiać. Wybuchło Powstanie Warszawskie. Zginął ojciec Jerzego, zaraz po nim zginął wujek. Matka z trzema małymi synami (najmłodszy miał pół roku) była u kresu wytrzymałości, kiedy po tułaczce dobili do Krakowa. Tu w Opatrzność wcieliła się szarytka, siostra Emilia, właściwie Izydora Koenigsman, kuzynka matki Jerzego. Nikt nie mógł Feinerom zapewnić lepszego schronienia niż ta legendarna w Krakowie postać. Siostra Emilia przed wojną chodziła po krakowskich restauracjach, pełnych sytych gości, i tam zbierała pieniądze dla biednych. Udało jej się, społeczniczce, spełnić marzenie życia: wybudowała Dom Społeczny przy ulicy Warszawskiej 5. Na parterze był pokarm dla ciała, jadłodajnia, a na piętrze – dla ducha: scena i sala teatralna. Prowadząca nieprzerwanie ten dom, siostra Emilia musiała mieć widocznie jakiś specjalny dar, który powodował, że wyżsi urzędnicy władz Generalnego Gubernatorstwa nie przerywali jej, kiedy przychodziła z inicjatywą, w każdym razie (według przekazów rodzinnych) wymogła na kim tam trzeba, że przed świętami Bożego Narodzenia będzie odwiedzać więźniów politycznych na Montelupich z opłatkiem i z kotłem zupy. Mówiło się, że udawała zdziwienie, gdy w tym i następnym kotle po zupie jej woźny Józef i dozorca Antoni przywozili na Warszawską 5 kolejnego więźnia. Ci szczęśliwie oswobodzeni pomieszkiwali potem pod sceną…
Po wojnie Jerzy był jednym z pierwszych uczniów Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Krakowie – szkoły, która w tamtej, znanej mi także postaci przeszła już do legendy. Mieściła się ona na ostatnim piętrze czynszowej kamienicy na rogu Dzierżyńskiego (dziś Lea) i Urzędniczej. Chodził do jednej klasy z Zofią Kucówną. Roman Polański był o rok wyżej. Po maturze od 1951 roku studiował architekturę na Politechnice Krakowskiej. Był wolontariuszem w Akademii Sztuk Pięknych. Wszystko pięknie, ale wspomnienie warszawskiego malarza wciąż nie dawało mu spokoju. Zapadła mu w pamięć smutna twarz córki malarza („ach, jakże on się nazywał?!”), była smutna w dniu dla niej szczególnie uroczystym. Lecz co to mogło być? Pamięta, że podano wówczas zupę rybną, taką od wielkiego dzwonu, czegoś równie wspaniałego Jerzy nie jadł ani wcześniej, ani później, aż do momentu… Ale nie wyprzedzajmy wypadków… Na razie wciąż jeszcze Kraków i Politechnika.
Zapomniał nazwiska warszawskiego malarza, swego anioła-wybawiciela. Coś diabelskiego było w nazwisku. To pewne. Ale co? Po latach wraz z żoną, usiłowali zgadnąć. Na zasadzie skojarzeń. Pan Szatański? Nie? Diaskowski? Czartowski? Czartoryski? Oj, nic z tego. Samo życie dopiero po kilkunastu latach przyniosło rozwiązanie. Z końcem lat sześćdziesiątych XX wieku Jerzy Feiner, po studiach i pracy na Politechnice Krakowskiej, obronił doktorat, a zanim uzyskał habilitację, zdobył nagrodę w konkursie na projekt architektoniczny kościoła w Kopenhadze, wybudował szpital w Kołobrzegu, centrum rekreacyjne w Sielpii, rozbudował Centrum Sztuki Nowoczesnej w Twardogórze. Mało tego: opatentował wynalazek „refraktor dzienny”! (Po latach zostanie wiceprezesem Polish-American Illumination Architecture & Art w Los Angeles). Zawsze frapowały go tajemnice światła. Już jako ceniony twórca uzyskał zaproszenie od profesora Uniwersytetu Harvard, Jerzego Sołtana, wielkiego polskiego architekta, współpracownika Le Corbusiera. W domu profesora Sołtana (od 1967 roku na stałe w Stanach Zjednoczonych) podjęto Feinera znakomitą zupą rybną. Taką samą jadł w czasie okupacji w warszawskiej willi na Długiej – a teraz… uwaga!... podchodzi do niego córka artysty malarza… wreszcie sobie przypomniał: Borucińskiego! W amerykańskim domu Polaków zobaczył tę samą piękną kobietę, Annę, córkę malarza Borucińskiego, żonę profesora Jerzego Sołtana!
Ślub ich w okupowanej Warszawie odbywał się per procura, bez Jerzego Sołtana i dlatego panna młoda była przeraźliwie smutna! Pan młody bowiem po kampanii wrześniowej przebywał w obozie jenieckim (gdzie zresztą nie marnował czasu: tłumaczył książkę Le Corbusiera i korespondował z wybitnym autorem, co pięknie zaowocuje po latach).
Sami wybitni. Sprawdzam w trudno dziś osiągalnych źródłach: Michał Boruciński był w okresie międzywojennym płodnym malarzem batalistą, jedną z czołowych postaci warszawskiego życia artystycznego. Choć realista (a „tego się już nie nosiło”), to jednak obok Władysława Skoczylasa, Karola Stryjeńskiego i Wojciecha Jastrzębowskiego był współtwórcą głośnego na całą Europę IPS-u – Instytutu Propagandy Sztuki. (Przy okazji robię małe odkrycie: oto w 1936 roku pierwszą nagrodę w konkursie na projekt kiosku do sprzedaży lodów „Pingwin” uzyskał projekt Anny Borucińskiej i jej narzeczonego Jerzego Sołtana!).
Spotkanie po tylu latach! Od tego wieczoru z zupą rybną były okupacyjny stołownik Borucińskich został wprowadzony w wielki świat architektury i sztuki. Wykładał na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angele s. Wiele jego realizacji architektonicznych składa się na amerykański pejzaż miejski. W Royal Gallery w Londynie wyróżniono portrety Feinera, przedstawiające żonę i dzieci. Nawiązują one do sztuki Velázqueza. Zabawa? Zmaganie z hiszpańskim mistrzem? Pewnie próba sił, ale nade wszystko dowód uczucia.
Feiner malował impasto, niekiedy pastoso. Wykształcony w wielu europejskich pracowniach, świetnie opanował warsztat; oto spod jego pędzla wyszedł świetlisty, laserunkowy cykl obrazów olejnych, czy innym razem szorstki, powstały na ciemnym, choć nie bolusowym, lecz chłodnym w tonie tle gruntu portret przyjaciół lub wizja dobrych aniołów… Ślad wizji przebija szarą rzeczywistość.
Nie zawsze świeciło słońce. Fortuna kołem się toczy. Był w życiu i taki moment, kiedy rodzina znalazła się we Włoszech bez grosza przy duszy. Jerzy L. Feiner stanął do konkursu malarskiego. Dostał wysoką nagrodę. „Nie jest tak źle” – pomyślał i wtedy usłyszał:
– Maestro, czy zechciałby pan malować w mojej rezydencji?
To jeden z włoskich arystokratów wymarzył sobie posiadanie cyklu obrazów o życiu i męczeństwie swego praprzodka, którego czas byłoby wreszcie kanonizować.
I tym sposobem Feinerowie przenieśli się do pałacu. W dwa lata artysta – ku zadowoleniu arystokraty – wywiązał się z osobliwego zadania.
Otóż obrazy, zwinięte w rulon, przeleżały w krakowskiej, zamkniętej na głucho mansardzie. Kiedyś Jerzy wszedł znowu na strych, odrestaurował płótna i nabił je na nowe blejtramy. Od ukończenia malowania cyklu do jego wystawienia upłynęło 46 lat!
Autor mówił o nadrealistycznej oprawie. To być może intencje. Ekspresjonizm – bez stylizacji – to wartości, które dostrzegam w cyklu Powstanie Warszawskie.
Feiner w cyklu Powstańczym jako malarz nie był modny, ale właśnie dlatego jego obrazy pozostały. Bo w sztuce – czego nas uczy historia – największą wartość ma to, co w czasie tworzenia było już albo jeszcze niemodne.
Moda, wiadomo, przemija. Moda dobra dla krawców.
Dojrzały, odważny w znaczeniu zarówno treściowym, jak i malarskim cykl Powstanie Warszawskie (ekspresja, szerokie plamy barwne, celny modelunek) wydaje się momentem zwrotnym w twórczości znanego w świecie architekta i wciąż dla nas, w kraju, odkrywanego malarza. Jerzy L. Feiner wydawał się obywatelem świata, malował z zacięciem europejskim, ale odczuwał po polsku.
Ktoś, i nie bez słuszności, powie, że Powstanie Warszawskie jest cyklem nierównym. Zgodzę się z tym, ale pod warunkiem, że się doda: w tym cyklu, złożonym z dziesięciu płócien, są trzy obrazy niezrównane!

Jerzy Leopold Feiner (zmarł 14 kwietnia 2008 r. w Los Angeles) architekt i malarz. Ukończył Liceum Sztuk Plastycznych w Krakowie, Wydział Architektury Politechniki Krakowskiej. – Studiując architekturę – hospitancko realizował studia malarskie na Wydziale Malarstwa, gdzie w pracowni Jerzego Fedkowicza i Hanny Rudzkiej Cybisowej i dodając do tego Mariana Kruczka początkującego asystenta ASP ; otrzymał edukację artystyczną, na którą złożyło się wiele stylów i wiele przeciwieństw. Co to dużo mówić, wiele odrębnych szkół artystycznych występowało w sztuce powojennego Krakowa.

Ogólna edukacja artystyczna została w zasadniczy sposób wzbogacona intensywnymi studiami już „podyplomowymi”. Odbył jako seminarzysta Scandynavian Seminars artystyczne studia w Oslo i Kopenhadze. Rozliczne podróże w Europie, Azji, Afryce, oraz Ameryce w sposób istotny wpłynęły na jego percepcję wizualną, zmieniały paletę. W efekcie końcowym wykreowały różne „cykle” tak odmienne w wypowiedzi plastycznej.

Na przykład: w Basenie krajów Morza Śródziemnego wszedł w miejsca takie jak Ghadames, Leptis Magna, Ateny; obdarzone śladami , początków antycznej kultury Fenicjan, Grecji i Rzymu. Powstał wtedy cykl obrazów zawierających atmosferę tych kultur, sztuk, estetyki, światła i klimatu, jak obraz pt. „Neptun wynurzający się z morza”. Z kolei pobyt w Indiach wprowadził Feinera w zupełnie inny świat i zmianę kolorystyczną palety. Zafascynowany tą „innością” stworzył cykl obrazów i rysunków z Boginią Kali i barwnymi scenami z życia. Bogowie Hinduscy mają ogromną nośność informacji, zarówno narracyjnych jak i plastycznych, nie mówiąc już o kolorystyce, tak charakterystycznej dla sztuki hinduskiej.

Ważny etap twórczości Feinera następuje „za oceanem”. W pierwszym okresie jakby zupełnie nowy. Maluje na wielkich emanujących światłem i porażających kolorami płótnach, w których dominuje „hieratyczność” postaci. W tym układzie portretowanych „wyimaginowanych”, a czasami rzeczywistych postaci wprowadzonych jako bożków i boginek Zachodniego Wybrzeża Ameryki, odczytać można prawdziwe intencje autora. Jak to można obserwować w obrazie zatytułowanym „Amerykana”. Ta koncepcja malarstwa, jako nośnika magicznych iluzji , bytujących nie tylko w czasie ale i w przestrzeni wyobraźni artysty, jest pewnego rodzaju ewenementem w jego twórczości.

Kolejnym cyklem Jerzego Feinera są „Sceny Biblijne” z roku 2001. Zostały namalowane z okazji ślubu córki Katarzyny Feiner – Botts. Obrazy te miały uświetnić ściany Pawilonu w Bewerly Hills w Parku Donalda Franklina w którym odbywało się przyjęcie weselne. W tym cyklu jak mówi sam autor „ nie miała to być sztuka awangardowa , odkrywcza, czy buntująca się na los... Mój Świat był dobry , sprawiedliwy , życzliwy każdemu człowiekowi. Miał pokazywać radość życia , a tłem miała być Biblia jako : „Wiecznie Święta Księga” ludzkości. Księga pokazująca te same ludzkie problemy przez wszystkie wieki i generacje . W tej Świętej Księdze nie zmieniały się fakty , one się ciągle powtarzały. Natomiast zmieniali się ludzie. Ich nazwiska były różne w różnych epokach historycznych , ale uwikłania życiowe takie same. Te same ceremonie urodzin , walk i triumfów, zaślubin ,śmierci , ludzkich zdrad, pomyłek i grzechów , a także ludzkich wzlotów.

„Epopea Klasyczna” jeden z ostatnich cyklów, to malarska opowieść o mitach i symbolach które odwołują się do sztuki antycznej i filozofii kultury śródziemnomorskiej . Działania Jerzego Feinera są trudne do za szufladkowania . Maluje cyklami , które tak bardzo się różnią między sobą, że czasami trudno uwierzyć, że wyszły z pod pędzla tego samego artysty. Artystycznie jest człowiekiem wolnym , nie sugeruje się trendami artystycznymi zachodu, nie stara się być „idolem” odbiorców, malarstwo dla niego jest pasją i sposobem na życie. Tworzy jak chce, ale zawsze z myślą o jakimś głębokim przesłaniu.

 

Nie należy zapominać o ich "Galerii Temporary Comtemporary", w Krakowie przy ul Dolnych Młynów 7 w której miałem zaszczyt występować z Adamem Macedońskim w czasie wernisaży.

                                      

                              Aleksander Szumański, przyjaciel Jurka Feinera  i jego małżonki Ani