foto1
Kraków - Sukiennice
foto1
Lwów - Wzgórza Wuleckie
foto1
Kraków - widok Wawelu od strony Wisły
foto1
Lwów - widok z Kopca Unii Lubelskiej
foto1
Lwów - panorama
Aleksander Szumański, rocznik 1931. Urodzony we Lwowie. Ojciec docent medycyny zamordowany przez hitlerowców w akcji Nachtigall we Lwowie, matka filolog polski. Debiut wierszem w 1941 roku w Radiu Lwów. Ukończony Wydział Budownictwa Lądowego Politechniki Krakowskiej. Dyplom mgr inż. budownictwa lądowego. Dziennikarz, publicysta światowej prasy polonijnej, zatrudniony w chicagowskim "Kurierze Codziennym". Czytaj więcej

Aleksander Szumanski

Lwowianin czasowo mieszkający w Krakowie

ŻOŁNIERZE TRAGICZNEJ SPRAWY

Mateusz Morawiecki ściągnął na siebie nową falę krytyki. Siłom wrogim Polsce tym razem przeszkadza to, że premier oddał hołd żołnierzom Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych. Nienawiść do Narodowych Sił Zbrojnych sięga czasów współczesnych z prostego powodu. NSZ i środowiska wokół nich skupione kontynuowały idee myśli narodowej. Dla atakujących Polskę nie ma znaczenia fakt, że Brygada Świętokrzyska NSZ uratowała 180 Żydówek przed spaleniem żywcem przez Niemców.

Nie jest dla nich istotne, że oddziały Akcji Specjalnej NSZ ścigały i likwidowały bandy komunistyczne m.in. za mordy na Żydach ukrywających się w lasach w czasie okupacji niemieckiej. Zarzucanie żołnierzom NSZ antysemityzmu jest tym bardziej skandaliczne, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że w ich szeregach byli Żydzi. Szczególnie symboliczna jest postać Aleksandra Szandcera ps. „Dzik”. 17-letni chłopak uciekł z niemieckiego transportu. Został odnaleziony w lesie przez oddział NSZ. Żołnierze nie zostawili go na niechybną śmierć. Został w oddziale. Z czasem złożył przysięgę wojskową NSZ i stał się żołnierzem NSZ. Rozpoczął kurs podchorążych, ale go nie ukończył. Zginął w walce z Niemcami, poświęcając swoje życie, żeby uratować cały oddział NSZ Leonarda Zub-Zdanowicza „Zęba”. Fałszywe tezy o współpracy NSZ z Niemcami pojawiały się również w literaturze historycznej, a szczegolnie w tej wydawanej w komunistycznych czasach. Dlatego zdeycydowalismy się przypomnieć artykuł Anny Zechenter z krakowskiego oddziału IPN o wycofywaniu się Brygady Świętokrzyskiej na Zachód. Artykuł został opublikowany 4 maja 2013 roku w „Naszym Dzienniku”. Jest 5 maja 1945 roku. Żołnierze Brygady Świętokrzyskiej, jedynej formacji krajowego podziemia, która przedarła się przez linię niemiecko-sowieckiego frontu, leżą na skraju lasu gdzieś w zachodnich Czechach, na ziemi okupowanej jeszcze przez III Rzeszę, czekając rozkazu do ataku na niemiecki obóz koncentracyjny Holiszów. Całą operację dowództwo Brygady uzgodniło przez łączników z nadciągającymi Amerykanami, którzy dwa dni wcześniej zbombardowali holiszowskie zakłady zbrojeniowe. Chłopcy z Brygady wiedzą już, że Berlin bliski jest upadku, a w Pradze trwa powstanie pod wodzą komunistów. Żyją nadzieją, że Amerykanie nadejdą pierwsi – bo naprzeciw siebie mają nacierającą potęgę Armii Czerwonej, a za sobą wiele tygodni nadludzkiego wysiłku, by wyrwać się z kraju, zanim zaleje go sowiecka lawina stali i barbarzyństwa. Przedrzeć się na Zachód Zgrupowanie składa się z tych żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, którzy nie chcieli podporządkować się Armii Krajowej i sformowali dziewięć miesięcy wcześniej, w sierpniu 1944 roku, ponad tysięczną Brygadę Świętokrzyską pod dowództwem płk. Antoniego Szackiego „Dąbrowskiego”, „Bohuna”. Przyjęli – w odróżnieniu od AK – zasadę walki z dwoma wrogami, Niemcami i Sowietami. Tym ostatnim dawali się we znaki, likwidując bandyckie oddziały AL i struktury PPR, grabiące i mordujące ludność na Kielecczyźnie. Zbliżający się Sowieci mieli więc z nimi własne porachunki: za rozbicie jesienią 1944 roku dużego zgrupowania AL Tadeusza Grochala „Tadka Białego” wraz z grupą sowieckiego wywiadu wojskowego pod dowództwem Iwana Karawajewa; za wyłapywanie i likwidowanie przez lotne patrole NSZ członków grup komunistycznych; za odbijanie z ich rąk żołnierzy polskiego podziemia, katowanych i bitych, oraz zakładników ze wsi i dworów; i wreszcie, za zlikwidowanie w październiku 1944 roku sowieckiej radiostacji w powiecie częstochowskim. Gdy w styczniu 1945 roku ruszyła nieoczekiwanie wielka ofensywa sowiecka, od Komendanta Głównego NSZ, płk. Zygmunta Broniewskiego, dostali polecenie: „Brygada ma wykonać rozkaz wycofania się na Śląsk. Pomocy żadnej nie możemy udzielić. Należy liczyć na własne siły”. Liczyć na własne siły… Klucząc szybkim marszem z taborami na furmankach między wycofującymi się na zachód potężnymi zgrupowaniami niemieckimi, słysząc wciąż za plecami sowiecką nawałę artyleryjską. Tylko szaleniec mógł liczyć na to, że operacja przedarcia się na terytoria zajmowane stopniowo przez Amerykanów może się powieść, zwłaszcza że broni mieli mało – niejeden z nich chował za paskiem jak skarb stary granat. Ale wyboru nie mieli. Plan wycofania się na Zachód był zresztą zgodny z myślą Naczelnego Wodza na Uchodźstwie, gen. Kazimierza Sosnkowskiego, który latem 1944 roku napisał do komendanta AK: „Upoważniam was w razie koniecznej potrzeby do wycofania […] najbardziej zagrożonych elementów AK, a przede wszystkim młodzieży (na zachód ku granicy słowacko-węgierskiej). In extremis zezwalam na wycofanie tych elementów poza granice Kraju, z rozkazem przedostania się do sił naszych na obczyźnie”. A Brygada, choć niepodlegająca komendzie AK, była in extremis… Niemcy, z którymi stoczyła od swego powstania wiele potyczek i bitew, w tym najpoważniejszą we wrześniu 1944 pod Cacowem, gdzie obroniła się przed 400-osobową kolumną lotników i setką żandarmów z bronią maszynową, ogarnięci byli wprawdzie atmosferą chaotycznego odwrotu, ale nadal stanowili poważne zagrożenie dla żołnierzy NSZ. W kleszczach dwóch wrogów Już 15 stycznia, dwa dni po otrzymaniu rozkazu przebijania się do aliantów, doszli do rzeki Pilicy, obsadzonej silną niemiecką obroną. Tuż za nimi Wehrmacht stawiał jeszcze beznadziejny opór Sowietom. Kleszcze zaciskały się z godziny na godzinę. Szczęście sprzyjało Polakom: pochwycili kilku niemieckich jeńców, których dowódca Brygady odesłał do swoich z ultimatum: albo Niemcy przepuszczą oddziały przez most pod Żarnowcem, albo nastąpi polskie uderzenie. Nie było innego wyjścia niż tak desperackie, ponieważ czołgi sowieckie, przełamawszy front, gnały wprost na rzekę. Nie czekając na odpowiedź Niemców, płk Szacki kazał ruszać przez most. Gdy wszystkie oddziały przeszły na drugą stronę, Sowieci dopadli ogniem ostatnie wozy taborów – Brygada wyrwała się ze śmiertelnej pułapki w ostatniej chwili. Na drugim brzegu, w Żarnowcu, wjechali wprost na niemieckie czołgi. „Posuwaliśmy się z bronią gotową do strzału – zapamiętał Wiesław Widloch. – Na chodniku stało trzech Niemców z wycelowanymi w nas pistoletami maszynowymi. Jeden z nich zaczął się zbliżać, ale kiedy zobaczył nasze lufy, zatrzymał się. I tak staliśmy naprzeciw siebie z wycelowaną bronią gotowi na wszystko chyba z pół godziny. Raptem ruszyliśmy, i to galopem”. Kolejne wozy wypadały z miasta na otwartą przestrzeń, w pola. Przez Odrę przeszli, podobnie jak przez Pilicę, bez walki z Niemcami, ale z sowiecką armią na karku. Rozkaz płk. Szackiego z 19 stycznia wyjaśnił niezrozumiałą dla żołnierzy ustępliwość Niemców: „Dla ratowania Brygady porozumiałem się z dowództwem fortyfikacji niemieckich, aby przejść przez ich linie na zachód. Tym samym weszliśmy w stan nieprowadzenia walki z Niemcami na czas nieokreślony. Mam nadzieję, że szybko toczące się wypadki wojenne pozwolą nam w niedalekiej przyszłości zameldować się u Naczelnego Wodza”. „Odetchnąłem… Amerykanie” Utrzymanie stanu „nieprowadzenia walki” wymagało od polskiego dowództwa nie lada dyplomacji: trzeba było przyjąć nakazany przez Niemców kierunek marszu do Czech, ale równocześnie odwieść ich od zamiaru wcielenia Brygady do Waffen SS lub użycia jej do walk partyzanckich na tyłach frontu. Posługując się najróżniejszymi argumentami, płk Szacki uchronił swoich żołnierzy od wypełniania roli sojuszników III Rzeszy. Tymczasem Brygadę czekało, zgodnie z żądaniem postawionym przez Niemców, zimowe przejście przez Sudety – na mrozie przez głębokie śniegi, w zniszczonych starych ubraniach, na skraju wytrzymałości fizycznej. Znieśli wszystko, byle dalej od czerwonych, byle bliżej wolności. Po długich dyskusjach Niemcy zgodzili się na dalszy przemarsz na Zachód przez Czechosłowację. Szli więc w kierunku Pilzna, co rusz wymykając się niemieckim jednostkom. Panujący na przyfrontowym terenie chaos, potęgowany przez różnorodność wycofujących się oddziałów niemieckich i Ostlegionów, stwarzał warunki sprzyjające Polakom: w powszechnym zamieszaniu łatwiej im było zniknąć, nie ściągając na siebie uwagi. W drodze Brygada rosła, przygarniając pod swoje skrzydła zbiegłych jeńców z Powstania Warszawskiego, Polaków wywiezionych na przymusowe roboty, uwolnionych z obozów jenieckich i koncentracyjnych, którzy nie chcieli wracać do komunistycznej Polski. Dowództwo starało się jak najpilniej nawiązać łączność z 3. Armią amerykańską pod dowództwem gen. George’a Pattona – taki był przecież od początku cel morderczego marszu, a poza tym, w obecnej sytuacji – warunek przetrwania polskiej jednostki, która musiała wymknąć się spod uciążliwej niemieckiej kontroli. Ze względów politycznych należało równie szybko skontaktować się z rządem na uchodźstwie oraz 2. Korpusem gen. Andersa, by powiadomić prawowite władze o liczącym już blisko 2 tysiące członków zgrupowaniu. Naprzeciw Amerykanom wyszła 30 kwietnia 1945 r. grupa pod dowództwem kpt. Stefana Celichowskiego „Skalskiego”. Napotykając w nocnych ciemnościach wrogie czołgi i patrole, poruszali się ostrożnie w rejonie frontu, narażeni na ostrzał aliancki. „Kierujemy się na baterię amerykańską, którą słychać coraz wyraźniej – wspominał kpt. Celichowski. – Robi się brzask, las się kończy, sto metrów łączki, a następnie wiejskie zabudowania. Vis-à-vis nas na dachu leży dwóch żołnierzy. ’Osiemdziesiąt procent pewności, że to Amerykanie, ale jeśli to jakiś oddział SS…’, myślę sobie. Dali strzał alarmowy, no i trzeba było wyleźć”. Powiewając białą flagą, trzymali się ściany lasu, podczas gdy naprzeciw nim biegli obcy żołnierze. „Słyszę jakieś okrzyki i… nie rozumiem ani słowa. Odetchnąłem… Amerykanie”. Zaprowadzeni do dowództwa dywizji, zostali przyjęci ze zdumieniem, ale i serdecznością: „Czułem się takim samym żołnierzem i oficerem alianckim jak oni. Starsi oficerowie amerykańscy przy każdej sposobności to podkreślali” – pisał kpt. Celichowski. „Czy ktoś mi kiedyś uwierzy?” Szybko dokonano ustaleń na temat planowanej przez NSZ akcji na obóz kobiecy w Holiszowie. Liczyła się każda minuta, załoga SS dostała bowiem rozkaz likwidacji obozu. 5 maja 1945r., o świcie, żołnierze Brygady wpatrują się z odległości kilkuset metrów w druty otaczające obóz. Jeden z nich, Wiesław Wieloch, pamięta, że przez głowę przebiegała mu myśl: „Czy, jeśli przeżyję, ktoś mi kiedyś uwierzy, że wyzwalałem niemiecki obóz koncentracyjny?”. W południe pada komenda: „Naprzód!”. Zaskoczeni esesmani bronią się krótko, brama ustępuje pod naporem Polaków, którzy wpadają do obozu, otwierają baraki pełne stłoczonych więźniarek: Francuzek, Polek, Czeszek, Rumunek… Do niewoli idzie 200 esesmanów i 15 nadzorczyń. Uwagę płk. Szackiego zwracają dwa baraki, otoczone drutem kolczastym pod napięciem i wychudłe twarze wyglądające przez małe okienka. Żydówki… Zamknięte, miały zostać spalone żywcem. „Chciałem wejść do środka, ale makabryczny widok zatrzymał mnie na progu – przyznaje zawodowy oficer, który niejedno już widział. – Z mroków budynku wydostawał się potworny odór rozkładających się trupów. Z tych czeluści na światło dzienne wypełzały pozostałe przy życiu kobiety”. Trzeba jeszcze powstrzymywać wygłodzone kobiety rzucające się na kopce surowych ziemniaków. I odstawić Amerykanom jeńców, którzy nagle stają się pokorni. „Okazało się, że wszyscy byli niewinni – wspomina jeden z polskich żołnierzy – a wszystko to zrobiło się samo, te baraki, te trupy, te biegające szkielety. Jeden z nich upadł na kolana, doczołgał się do moich nóg i zaczął całować buty. Poczułem się okropnie głupio. To dziwne, ale zrobiło mi się wstyd. Cofnąłem się i lufą pchnąłem go do szeregu”. „Dziwne to wojsko” Dla Brygady zaczęły się krótkie dni chwały: walka u boku Amerykanów, jak równy z równym, zakończona wzięciem do niewoli sztabu XIII Armii, w tym dwóch generałów; wizyta wysłannika Naczelnego Wodza i jego słowa: „Byliście i jesteście żołnierzami polskimi, a czyny wasze przejdą do historii”; spotkanie z delegacją oficerów przysłanych przez gen. Andersa. Brygada Świętokrzyska jest jednak w oczach władz na uchodźstwie wciąż oddziałem NSZ, który odmówił połączenia się z AK. Równocześnie Sowieci zaczynają się upominać o „faszystowskich” żołnierzy, kilku porywa NKWD. „Londyn miał z nimi porachunki jeszcze z czasów Armii Krajowej. Jego oficerowie-łącznicy wiele wysiłku włożyli w to, aby Amerykanom tłumaczyć, że ci chłopcy, którzy płakali, oddając z tak pomysłowym i krwawym wysiłkiem ciułaną broń – to nie żołnierze, tylko jakieś cywilne plewy zagnane wichrem wojny do Niemiec” – pisał Melchior Wańkowicz, który odwiedził Brygadę jesienią 1945 r. po przeniesieniu jej do Marsfeld w Niemczech i przekształceniu w kompanie wartownicze. „Trudno było wyjść cało z tych połączonych ataków Warszawy, Rosji i Londynu, Amerykanie jednak czuli, że te ataki popychają ich do czegoś nieuczciwego. Odebrali broń, odebrali statut żołnierski, ale Brygady nie wydali, jej żołnierzy nie rozproszyli po obozach cywilnych”. Dziwne wydaje się Wańkowiczowi, otrzaskanemu z realiami regularnej armii spod Monte Cassino, to wojsko „zawieszone w pustce – z portretami prezydenta Arciszewskiego na ścianach. Z namiętnym kultem dla 2. Korpusu i jego wodza. Bez nowoczesnego wyszkolenia – z akcentowaną postawą żołnierską. Bez możliwości awansów i odznaczeń – z silną hierarchią własnych stopni”. Ścigani po wojnie przez sowieckich agentów nawet we Francji, gdzie osiadło wielu z nich, wyjeżdżali za Atlantyk. Odsądzeni od czci przez propagandę komunistyczną w PRL, która uczyniła z nich „kolaborantów niemieckich”, dowiadywali się o kolejnych wyrokach na dawnych towarzyszy broni z NSZ. Wiedzieli, że w kraju nie znajdzie się dla nich miejsca więcej niż na mogiłę – ostatni żołnierze wciąż wyklęci zmową komunistów i rządzących dziś Polską ich ideowych spadkobierców. W księdze Brygady zapisano słowa: „Latami idziemy nocą, żołnierze tragicznej sprawy”. Ich marsz jeszcze się nie skończył… Anna Zechenter, IPN Kraków Nasz Dziennik POLSKA Kraj Polonia Kresy ŚWIAT EKONOMIA Gospodarka Finanse Polska wieś Nieruchomości WIARA Kościół w Polsce Kościół na świecie Stolica Apostolska Prześladowania SPORT Fifa 2018 Piłka nożna Siatkówka Koszykówka Tenis Pozostałe dyscypliny MYŚL blogAID Księgarnia Komunikaty logo O nas | Reklama | Prenumerata | Kontakt © Copyright by SPES sp. z o.o. Na portalu internetowym NaszDziennik.pl mogą być wykorzystywane pliki cookies (tzw. ciasteczka) i inne technologie, m.in w celach statystycznych i reklamowych. W związku z wprowadzeniem Ogólnego rozporządzenia o ochronie danych osobowych z dnia 27 kwietnia 2016 r. (RODO) wykorzystywanie informacji pozyskanych za pośrednictwem plików cookies jest zależne od Pani/Pana zgody. Wyrażenie przez Panią/Pana zgody na wykorzystywanie tych informacji pozwoli na przygotowywanie przez właściciela portalu internetowego NaszDziennik.pl oraz jego zaufanych partnerów treści oraz reklam odpowiadających Pani/Pana zainteresowaniom oraz preferencjom, a także będzie pomocne w celu analitycznym.

                                                                Anna Zechenter IPN Kraków

 Artykuł opublikowany na stronie:

 https://naszdziennik.pl/mysl/31594,zolnierze-tragicznej-sprawy.html