foto1
Kraków - Sukiennice
foto1
Lwów - Wzgórza Wuleckie
foto1
Kraków - widok Wawelu od strony Wisły
foto1
Lwów - widok z Kopca Unii Lubelskiej
foto1
Lwów - panorama
Aleksander Szumański, rocznik 1931. Urodzony we Lwowie. Ojciec docent medycyny zamordowany przez hitlerowców w akcji Nachtigall we Lwowie, matka filolog polski. Debiut wierszem w 1941 roku w Radiu Lwów. Ukończony Wydział Budownictwa Lądowego Politechniki Krakowskiej. Dyplom mgr inż. budownictwa lądowego. Dziennikarz, publicysta światowej prasy polonijnej, zatrudniony w chicagowskim "Kurierze Codziennym". Czytaj więcej

Aleksander Szumanski

Lwowianin czasowo mieszkający w Krakowie

BIJ ŻYDA – ZE ZBRODNIĄ UKRAIŃSKO – NIEMIECKĄ W RAJBROCIE W TLE - SWOBODA NA UKRAINIE

 Kierowana z zagranicy działalność OUN w okresie międzywojennym polegała na aktach terrorystycznych dywersyjnych i sabotażowych skierowanych przeciwko polskiej władzy. Zamordowany został poseł Tadeusz Hołówko, minister Bronisław Pieracki i szereg policjantów. Z rąk „Czuprynki” (Romana Szuchewycza) zginął kurator szkolny Stanisław Sobiński zamordowany w nocy nożem na ul. Zielonej we Lwowie. Dzisiaj w faszystowskiej Ukrainie organizuje się pochody, rozlegają się okrzyki – „smert Lachom”. Organizatorzy tych faszystowskich pochodów to m.in. Jurij Szuchewycz syn „Czuprynki” i Ołeh Tiahnybok (ukr. Олег Ярославович Тягнибок, ur. 7 listopada 1968 roku we Lwowie) — ukraiński polityk nacjonalistyczny, od 2004 r. lider Ogólnoukraińskiego Zjednoczenia Swoboda. Ukraiński dziennik internetowy „Izrus” (18 czerwca 2013 roku) podaje: 14 czerwca 2013 roku przedstawiciel Żydów Ukrainy na konferencji OBWE alarmował o antysemickim zagrożeniu ze strony neo-banderowskiej "Swobody". "Swoboda" odrzuciła te oskarżenia jako tendencyjne, fałszywe i szkalujące Ukrainę. W dniu 18 czerwca 2013 r. rzeczywistość okazała się przerażająca - w Humaniu ukraińscy antysemici bestialsko pobili Żyda modlącego się przy grobie rabina Nachmana.

ŻYDZI NA UKRAINIE CELEM NACJONALISTÓW UKRAIŃSKICH

Społeczność żydowska na Ukrainie, która liczy mniej niż 1% populacji, jest głównym przedmiotem przestępstw motywowanych nienawiścią. Tak stwierdził prezes Ukraińskiego Komitetu Żydowskiego na konferencji zorganizowanej przez OBWE w Berlinie. Alarmujące dane przedstawił Aleksander Feldman, prezes Ukraińskiego Komitetu Żydowskiego i poseł ukraińskiego parlamentu, Rady Najwyższej Ukrainy, w przemówieniu na konferencji OBWE na temat bezpieczeństwa społeczności żydowskich, która odbyła się w Berlinie. Według posła, społeczność żydowska na Ukrainie, która liczy mniej niż 1% populacji, jest głównym przedmiotem nienawiści, informuje agencja informacyjna IA "RBK Ukraina". Feldman powiedział, że w całym kraju na Ukrainie systematycznie ofiarą wandalizmu padają cmentarze żydowskie, budynki synagog i domy kultury, pomniki upamiętniające Żydów zabitych w Holokauście (Zagłada, Shoah). Neofaszystowska symbolika i antysemickie graffiti pokrywają ściany domów, znani w społeczeństwie wybitni Żydzi otrzymują pogróżki pod swoim adresem, powiedział parlamentarzysta. Przyznał, że ukraińskie władze i organy ścigania podejmują pewne działania mające na celu zwalczanie tego szaleństwa, ale negatywny trend nie został przerwany. Prezes Ukraińskiego Komitetu Żydowskiego wyraził pogląd, że wzrost tego rodzaju przestępstw jest powiązany ze wzrostem politycznego statusu partii "Swoboda" kierowanej przez banderowca, nacjonalistę i antysemitę Ołeha Tiahnyboka. Ultra-nacjonaliści, którzy nie ukrywają swojej ksenofobicznej ideologii, po raz pierwszy założyli własną grupę parlamentarną, i w rzeczywistości, legitymizują antysemityzm. W wyniku wyborów do parlamentu ukraińskiego przedstawicieli "Swobody" już stali się „bohaterami" szeregu antysemickich incydentów. Ekstremizm „Swobody" będzie jeszcze wzrastać wraz ze zbliżaniem się wyborów prezydenckich w 2015 roku - powiedział Feldman. Dotyczy to również antypolskiej partii Julii Tymoszenko „Batkiwszczyna”. Obywatel Izraela, bresławski chasyd, który przybył do Umania na grób rabina Nachmana, został brutalnie pobity w poniedziałek rano przez tłum pijanych mieszkańców wykrzykujących antysemickie przekleństwa. Wkrótce poszkodowany zostanie przewieziony do Izraela. Rano 17 czerwca w Humaniu został zaatakowany i brutalnie pobity bresławski chasyd z Izraela, który przyszedł do grobu sprawiedliwego rabina Nachmana. Według strony internetowej "Kikar Szabat", incydent miał miejsce o godzinie 6 rano, kiedy młody Izraelczyk siedział sam w altance koło grobu, studiując książki religijne. Według poszkodowanego, został zaatakowany przez kilku pijanych miejscowych mieszkańców, wykrzykujących antysemickie przekleństwa. Oni rozbili twarz młodemu człowiekowi i złamali co najmniej jedno żebro. Na krzyk bitego człowieka przybiegli inni chasydzi, widząc ich napastnicy uciekli. Sanitariusze z lokalnego oddziału ZAKA udzielili Izraelczykowi pierwszej pomocy. Wkrótce zostanie on wysłany do domu i umieszczony w szpitalu. Lokalne organy ścigania wszczęły dochodzenie w sprawie incydentu. Ponadto wyjaśniane będzie, dlaczego nie było ochrony, zatrudnionej przez bresławskich chasydów. BANDEROWCY W NOWYM RZĄDZIE UKRAINY Tekst ks. Tadeusza Isakowicza – Zaleskiego zablokowany przez redakcję "Gazety Polskiej" 5 marca 2013 r.) „Ci co chcieli Ukrainę sowiecką zastąpić banderowską mogą mieć satysfakcję, bo wśród nowych ministrów ukraińskich znalazło się kilku czcicieli UPA. Pierwszy z nich to Arsenij Jaceniuk, premier. Jako prezes Fundacji Open Ukraine realizował on program „Wspólna historia – wspólna przyszłość”, w ramach którego we wschodniej Ukrainie promował UPA. Drugi z nich to Ołeksander Sycz (partia „Swoboda” dop.AS), wicepremier, rodem z Wołynia. Jako historyk zajmuje się badaniami nad życiem Stepana Łenkawskiego, głównego ideologa Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, autora „Dekalogu ukraińskiego nacjonalisty”. W 2011 r. uczestniczył w hucznych obchodach 102. rocznicy urodzin Bandery. Jak pisał Eugeniusz Tuzow-Lubański, nazwał on wówczas region karpacki „banderowską krainą”, a radnych samorządów regionu wzywał do stania się „duchowymi i urzędowymi banderowcami. Trzeci z nich, to Borys Tarasiuk , wicepremier ds. integracji z UE (w ostatniej chwili ponoć wycofał się). Przez lata pracował w dyplomacji radzieckiej m.in. w Nowym Yorku. Na takim stanowisku trzeba było być albo agentem KGB, albo osobą przez niego akceptowaną. Później był instruktorem Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Ukrainy. Z kolei w 2007 r., w 65. rocznicę powstania UPA wezwał prezydenta Wiktora Juszczenkę do uznania tej zbrodniczej organizację za stronę walczącą o niepodległość. Czwarty to Andrij Mochnyk, minister środowiska, aktywny polityk „Swobody”. W 2009 r. wraz Ołehem Tiahnybokiem i Ołeksandrem Syczem zwracał się do prezydenta o nadanie Banderze tytułu bohatera narodowego. Rok później miałem wątpliwą przyjemność poznać go osobiście, gdy jako „sotnik” bojówki zerwał konferencję prasową w Kijowie, poświęconą zagładzie Polaków, Ormian i Żydów. I co ten bojówkarz ma wspólnego z ekologią? Piąty to Ihor Szwajka, minister rolnictwa, poseł „Swobody”. Osobną sprawą jest wprowadzenie do rządu ludzi z skrajnego Prawego Sektora, naśladującego UPA. Przyznanie nacjonalistom ważnych stanowisk państwowych niczego Ukrainie dobrego nie wróży. Poza tym, będą oni bardziej zajmować się stawianiem kolejnych pomników UPA i SS Galizien niż ratowaniem upadających fabryk. Na koniec dobra wiadomość z Polski. Przyjęto dymisję złożoną przez wojewodę lubelską Jolantę Szołno-Koguc, która m.in. ocenzurowała napis na pomniku w Lublinie, poświęconym ofiarom ludobójstwa na Kresach. Innych urzędników, którzy boją się prawdy, zachęcam, aby zrobili to samo”. WOŁYŃ I ORGANIZATOR TITUSZEK De novo 19 marca 2014 roku „Gazeta Polska” rozpoczyna „rozhowory”, szczególnie kompromitujące to rzekomo centro prawicowe pismo, nieantysemickie i nie filosemickie. Zamiast powyżej podanego tekstu ks. Tadeusza Isakowicza – Zaleskiego pomieszcza bowiem tekst red. Katarzyny Gójskiej – Hejke „WOŁYŃ I ORGANIZATOR TITUSZEK” http://niezalezna.pl/53050-wolyn-i-organizator-tituszek

 napadający w stylu red. Jacka Kwiecińskiego na wielkiego Polaka ks. Tadeusza Isakowicza – Zaleskiego. W tym też duchu protestuję przeciwko kłamstwom zawartym w tym tekście który państwo otworzycie podanym wyżej linkiem. Nie zamierzam udowadniać red. Katarzynie Gójskiej – Hejke, że nie jestem wielbłądem, ale mogę ją przekonać, że jestem lwowianinem, m.in. redaktorem „Lwowskich Spotkań” i „Kresowego Serwisu Informacyjnego”. Bywam we Lwowie kilkanaście razy w roku m.in. na własnych wieczorach autorskich w redakcji „Lwowskich Spotkań” przy ul. Rylejewa 9 (Badenich 9). Red. Katarzyna Gójska – Hejke nadużywa zaufania społecznego kłamiąc w swoim tekście „WOŁYŃ I ORGANIZATOR TITUSZEK”, jakoby „…argumentem decydującym był apel Polaków mieszkających na Ukrainie, którzy prosili nas – rodaków z Macierzy” o wsparcie dążeń Ukrainy o …przemiany w ich dzisiejszej ojczyźnie”. „GP” na Ukrainie jest nie do kupienia. Jaki to więc apel, od kogo, do kogo? To kłamstwo bezczelne i szyte grubym drutem dla otumanienia Polaków właśnie w Macierzy. Polacy we Lwowie i na Kresach II RP nie mają żadnej „dzisiejszej ojczyzny Ukrainy”, bo ich ojczyzną jest Polska, ale nie tuskowo – komoruska, do której nie mogą powrócić z tułaczek z sowieckich zsyłek i łagrów bolszewickich z Syberii, czy Kazachstanu. Ukraińcy prześladują Polaków i Żydów, nienawidząc ich, czego doznaliśmy wielokrotnie z małżonką na granicy w Medyce, czy w lwowskich tramwajach przez rzekome kontrole i „lewe” mandaty z wrzaskami: „my was do tiurmy job waszu mać Polaczki”. Nawet Katedra we Lwowie podaje ustne i pisemne komunikaty wyłącznie w języku ukraińskim, datki na msze święte (?) zbierane są w ławkach kościelnych przez cywilnych osobników, a nie w zakrystii, a lwowska polskojęzyczna prasa boi się Ukraińców jak ognia. Tekst „WOŁYŃ I ORGANIZATOR TITUSZEK”, pełny jest hipokrytycznych kłamstw z bezczelnie kłamliwą „motywacją” nie wydrukowania tekstu księdza Tadeusza Isakowicza – Zaleskiego w „Gazecie Polskiej”, jak i też wydrwiwaniem jego osoby. Powtórzyła się sprawa z Waldemarem Łysiakiem z 2007 roku, gdy został okrzyknięty antysemitą przez „Gazetę Polską i zrezygnował ze współpracy. Według Wespazjana Wielohorskiego ( „Przegrana Kremla na polu dezinformacji” „Gazeta Polska Codziennie” 17 maja 2014 r. ) „Moskwie nie pomogło wykorzystanie rzekomego antysemityzmu nowych ukraińskich władz, fałszywe oskarżenie o antysemityzm”. I dalej: „(…)Nie udało się Kremlowi również rozegranie karty rzekomego antysemityzmu ukraińskich władz. W poniedziałek 12 maja 2014 r. rosyjskie media rozpowszechniły informację o utworzeniu w Kijowie żydowskiego oddziału samoobrony, który rzekomo miałby ochraniać Żydów przed atakami „banderowców antysemitów”. „Żydzi którzy wcześniej służyli w armii Izraela i ukraińskich siłach zbrojnych, zorganizowali w Kijowie oddział samoobrony, by uchronić liczącą ponad 100 tys. żydowską społeczność Ukrainy przed antysemickimi atakami” – podała internetowa gazeta „Wzgliad”, powołując się na „organizatora oddziału” „Cwi Arielego”, przedstawiciela żydowskiego ruchu Bnei Akiva….” Jednak sam zainteresowany w czwartkowym wywiadzie dla ukraińskiej telewizji Espreso uznał rosyjski materiał za stek kłamstw(…)”. Red. Wespazjan Wielohorski w cytowanym artykule nie podaje jednak faktów wandalizmu antysemickiego banderowców podanego wyżej przypomnę: „Obywatel Izraela, bresławski chasyd, który przybył do Umania na grób rabina Nachmana, został brutalnie pobity w poniedziałek rano przez tłum pijanych mieszkańców wykrzykujących antysemickie przekleństwa. Wkrótce poszkodowany zostanie przewieziony do Izraela. Rano 17 czerwca w Humaniu został zaatakowany i brutalnie pobity bresławski chasyd z Izraela, który przyszedł do grobu sprawiedliwego rabina Nachmana. Według strony internetowej "Kikar Szabat", incydent miał miejsce o godzinie 6 rano, kiedy młody Izraelczyk siedział sam w altance koło grobu, studiując książki religijne”. W tym miejscu należy zaznaczyć, że przewodniczący parlamentarnej „Swobody” Ołeg Tiahnybok, lansowany na jednego z trzech liderów Majdanu jest człowiekiem o poglądach antypolskich i antysemickich. Oczywiście odrębną sprawą jest polityka Kremla, używającego różnych środków w odbudowie dawnego imperium sowieckiego, w tym zawładnięcie częścią, lub też całym terytorium Ukrainy i wcielenie jej do „kraju rad”. Imperialne zakusy Kremla są ogólnie znane i nie jest od nich wolne terytorium Rzeczypospolitej, jako dawnego po jałtańskiego sowieckiego dominium. Tym bardziej, iż zbrodnie komunistyczne w latach 1944–1956 - 1989 są znaczące dla odbudowy sowieckiego dominium w Polsce oraz stworzenia mentalności homo peerelusa, która przetrwała do dziś i zasadza się na kośćcu wspólnym dla wszystkich odmian homo sovieticusa. Natomiast istnienie banderowskiego, faszystowskiego i antysemickiego obecnego rządu państwa ukraińskiego stało się faktem dokonanym. ”Sława Ukrainie” hasła wygłaszane przez polskich polityków spod sztandaru Bandery na kijowskim majdanie brzmią ponuro. To ukraińscy nacjonaliści - banderowcy wymordowali w sposób niesłychanie okrutny ok. 200 tysięcy Polaków, Żydów, Ormian, Rosjan i Czechów w większości obywateli polskich w ludobójstwie wołyńskim i w Małopolsce Wschodniej. Od współczesnych ideologów banderyzmu rządzących obecnie Ukrainą nie padło słowo „przepraszamy”, a Sejm RP nie uznał Rzezi Wołyńskiej za ludobójstwo, lecz za „znamiona ludobójstwa” mające zupełnie inne znaczenie prawno – historyczne. To Sejm Rzeczypospolitej haniebnie „zamiótł pod dywan” uchwałę o ustanowienie 11 lipca Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian, nawet nie uzasadniając tej decyzji, wbrew stanowisku Światowego Kongresu Kresowian i jego przewodniczącego Jana Skalskiego. W ten sposób przede wszystkim Kresowianie zostali upodleni niepamięcią zbrodni ukraińskiego, banderowskiego ludobójstwa z prześladowaniem pozostałych we Lwowie i innych kresowych miejscowościach Polaków, jak i Żydów, co opisałem wyżej. Władze ukraińskie zmierzają do zatarcia śladów polskości m.in. we Lwowie zacierając ślady polskości tego miasta również na Cmentarzu Łyczakowskim zamieniając znaczące polskie grobowce na ukraińskie przez niszczenie oryginalnych polskich litografii na grobowcach i zastępując je napisami w języku ukraińskim. To władze ukraińskie uprawiają stosowanie fałszu historycznego na fasadach rzymsko-katolickich kościołów przez wmurowywanie żeliwnych tablic informujących, że: w tym miejscu w roku np. 1655 posadowiono cerkiew. Prześladuje się na Ukrainie polskie kościoły np. kościół we Lwowie pod wezwaniem św. Marii Magdaleny zamieniono na ukraińską filharmonię, uniemożliwiając odprawianie mszy św. UKRAIŃSKO - NIEMIECKA ZBRODNIA W RAJBROCIE Rajbrot – wieś w Polsce położona w województwie małopolskim, w powiecie bocheńskim, w gminie Lipnica Murowana. W latach 1975-1998 miejscowość administracyjnie należała do województwa tarnowskiego. Rajbrot leży w Karpatach Zachodnich i przynależy do dwóch jednostek geograficznych: Pogórza Wiśnickiego i Beskidu Wyspowego. Położony jest w dolinie rzeki Uszwicy i zboczach położonych nad nią wzniesień: Dominiczna Góra (468 m), Piekarska Góra (515 m) i Rogozowa (531 m) po wschodniej stronie rzeki, oraz Paprotna (441 m) po zachodniej stronie. Część południowa wsi zajmuje północne i wschodnie stoki ostatnich w kierunku północnym wzniesień Beskidu Wyspowego – Kobyły (603 m) i Łopusza Wschodniego (612 m). Przez wieś przebiega dział wodny pomiędzy zlewniami Raby i Dunajca. Większość wód spływa do Uszwicy, będącej dopływem Wisły, jedynie niewielkie potoki z wschodnich zboczy Paprotnej i północnych zboczy Łopusza zasilają Trzciański Potok będący w zlewni Raby. TRAGEDIA NA MULOWCU Ze wspomnień ludzkich próbowano niegdyś odtworzyć tragedię 23 listopada 1944 roku, której suchy i lakoniczny opis odnaleziono niegdyś w raporcie "Sprawa dywizji SS-Galizien" opisującym zbrodnie ukraińskiej dywizji SS, której oddział stacjonował wówczas w Muchówce: "23 - 24 listopada 1944 r. oddział ukraińskiej dywizji SS-Galizien zaatakował Rajbrot. Faszyści ukraińscy spalili dwa gospodarstwa, zastrzelili 2 osoby". Opowieści ludzi pamiętających owe wydarzenie różniły się jednak pomiędzy sobą. Pozostawały źródła. Pierwsze ślady odnaleziono w kronikach, relacje te zmieniały jednak liczbę ofiar tragicznego wydarzenia: "(...) Następnym zdarzeniem było spalenie przez ukraińsko - niemiecką obławę dwóch gospodarstw w części Rajbrotu zwanej „Mulowiec". W domach tych były ukrywane oddziały partyzantów. Jednego czwartku w dzień Ukraińcy i Niemcy (SS –Galizien) otoczyli te domy i rozpoczęli ogień. Dwa gospodarstwa zostały spalone, a w nich wisiały zwłoki gospodarza Odrońca i trzech partyzantów. Inni zdołali ujść w lasy(…)". W listopadzie (23.11.1944 r.) znów przerażający w skutkach wypadek. Na Muchówce stacjonował silny oddział niemiecki, mający na celu opanowanie okolicznego podziemia. Ktoś z Muchówki zdradził Niemcom miejsce zakwaterowania partyzantów na terenie Rajbrotu. Przed wschodem słońca od Rakowca nastąpił najazd Niemców na wieś. U Wawrzyńca Odrońca znajdowała się kryjówka partyzantów. Przez Zagórze na Kucek Niemcy napadli na Mulowiec, bo tam właśnie znajdowała się owa kryjówka. Rozległy się strzały, Niemcy rzucali granaty, za chwilę wybuchł pożar i potem następne. Niemcy napadli Mulowiec znienacka , zastali w kryjówce pięciu partyzantów, (inni wykonywali działania), otoczyli zabudowania, obsypali strzałami, po czym weszli do domu zastając ś. p. Wawrzyńca Odrońca na klęczkach modlącego się przed obrazem świętym. Celnym strzałem położyli go trupem, uciekających partyzantów trzech zamordowali, jednego dopadli żywcem, piąty zaś spłonął z domem. Pomimo zakazu, trzech bohaterów pochowano na cmentarzu, pod zgliszczami odgrzebano zwęglone resztki Odrońca i partyzanta, którym urządzono manifestacyjny pogrzeb. Lecz Abyssus invocat abyssum, (jedna zbrodnia pociąga drugą). Jeszcze nie ucichła parafia z tego wypadku, gdy wsią wstrząsnęła nowa zbrodnia. Po pewnym czasie, dzięki dokumentom znalezionym w kancelarii parafialnej, udało się dotrzeć do świadectwa współuczestnika tych wydarzeń. Oto więc o wiele pełniejsza i obszerniejsza relacja - fragmenty wspomnień otrzymane od Mariana Kluszyckiego, dowódcy oddziału partyzanckiego stacjonującego wówczas na Mulowcu: „Ze względu na zbliżające się chłody i zimę, nie można było powrócić do ziemianek, a zimno było też w stodołach, dlatego oddział nasz ulokował się w dwóch domach - Wawrzyńca Odrońca i Orła, na pograniczu Kamionki Małej i Wojakowej. Zagęszczenie tego rejonu partyzantami daleko przekraczało granice bezpieczeństwa. Poniżej, w sąsiednich domach zakwaterował się ppor. „Meteor" ze swoją grupą około 10 ludzi, wśród których znajdował się ppor. Stanisław Stach „Turek", rodem z Turka, wysiedlony wraz z rodziną do Uszwi. Do grupy tej dołączył po likwidacji mojego oddziału w grudniu pchor. Adam Pietras „Ptak" z Nowego Sącza. Również w tym rejonie zakwaterował się por. „Jawor" z resztką plutonu „Janina" ze zgrupowania Leliwy". Jakby nie dość było tego leśnego wojska na tym szczupłym terenie, o jeden kilometr w kierunku Rajbrotu rozłożył się w kilku domach oddział partyzancki obwodu bocheńskiego, pod dowództwem „Downara" - ten sam, który niedawno rozbił więzienie w Wiśniczu uwalniając kilkudziesięciu więźniów, z których większość a zwłaszcza tych z odległych rejonów Polski, pozostała w oddziale. Wśród uwolnionych był młody ksiądz, który w zgrupowaniu poza funkcją duszpasterską pełnił drugą, bardzo pożyteczną funkcję kucharza. Byłoby chyba cudem gdyby o takiej masie partyzantów nie dowiedzieli się Niemcy! Na razie dnie upływały na normalnym, partyzanckim trudzie. Patrole, ubezpieczenia, wywiady, kontakty z okolicznymi placówkami AK , organizacja i transport żywności jak i małe doraźne akcje na zlecenie miejscowych placówek. Zaopatrzenie w żywność płynęło z KO uzupełniane dobrowolnymi świadczeniami ludności. Za pośrednictwem kpr. Różańskiego „Sokoła" na życzenie rolnika nawiązany został kontakt z Adamem Bryniakiem z Będzieszyny, członkiem AK, który ofiarował jedną jałówkę wagi około 250 kilogramów. Wypiek chleba dla wszystkich trzech oddziałów ( mojego, „Meteora" i „Jawora") został zorganizowany w Wojakowej u rolnika. Przydzielono do pomocy przy wypieku, do rąbania drzewa i transportu dwóch partyzantów. Koni do transportu mąki, chleba i innych artykułów użyczał nieodpłatnie proboszcz parafii Wojakowa, Aleksander Budacz. W związku z wypiekiem chleba zaistniał wypadek, który mógł spowodować tragiczne w skutkach następstwa. W godzinach popołudniowych pewnego listopadowego dnia, do domostwa wypiekającego chleb zajechało bryczką 3 żandarmów z Królówki i zaskoczyło na dworze jednego z dwóch partyzantów. Drugi zdążył się ukryć w sąsiednim zagajniku. Partyzant zatrzymany przez żandarmów, jako do niedawna pracownik poczty (Deutsche Ostpost) nie posiadał przy sobie żadnych dokumentów, które mógłby okazać przy legitymowaniu. Żandarmi zatem aresztowali pocztowca, wsadzili na bryczkę i skierowali się w drogę powrotną w kierunku Rajbrotu. Jak zrelacjonował potem pocztowiec, żandarmi byli podpici a na teren Wojakowej, należącej do powiatu brzeskiego, przyjechali z powiatu bocheńskiego, wcale nie w sprawach służbowych lecz rabunkowych, czego dowodem była skrzynia z drobiem, jajami i bimbrem. O aresztowaniu partyzanta zostałem zawiadomiony wprost błyskawicznie tak, że w chwili meldunku gońca, żandarmi byli jeszcze w drodze do Rajbrotu. Kwatera nasza znajdowała się w górze, nad drogą w odległości około 2 kilometrów. Zapadła natychmiastowa decyzja uwolnienia aresztowanego. Skrzyknąłem w trybie alarmowym ośmiu ochotników i momentalnie rzuciliśmy się pełnym biegiem ze wzgórza w dół z lekceważeniem wszelkich zasad konspiracji. Zdyszani wbiegliśmy do pierwszych zabudowań Rajbrotu pytając o żandarmów, którzy według relacji mieszkańców przejechali przed kilku minutami. Mieliśmy nadzieję, że przecież żandarmi gdzieś po drodze we wsi się zatrzymają, a jest to wieś duża, ciągnąca się na przestrzeni 5 kilometrów. Zażądaliśmy koni z wozem. Broń złożyliśmy na dnie koszyka, a w wozie zajęło miejsca 8 ludzi, którzy już swoim młodym wiekiem, jadący pełnym galopem przez wieś robili na mieszkańcach niesamowite wrażenie. Nic zatem dziwnego, że już przy zaprzęganiu koni powstał płacz kobiet i dzieci. Mężczyźni natomiast zachowali się godnie, bez szemrania. Pościg rwał przez wieś niczym straż pożarna, mijały kilometry a żandarmów nie było widać. Z upływem każdej minuty rosło zniecierpliwienie i świadomość zagrożenia. Wszak w każdej chwili mogliśmy się natknąć na jakiś oddział niemiecki. Wiedzieliśmy wprawdzie, że w Rajbrocie żadne formacje niemieckie nie kwaterują, ale przecież sytuacja mogła się zmienić z godziny na godzinę. Zacząłem sobie uświadamiać odpowiedzialność za życie żołnierzy, a i własnego nie uśmiechało mi się ryzykować, ewentualne ofiary wśród mieszkańców Rajbrotu, wątpliwości w powodzenie akcji, zwłaszcza wobec przedłużania się pościgu. Zabudowania zaczęły rzednąć, a więc kończy się Rajbrot! Może to i lepiej, gdyż i widoczność będzie lepsza i starcie z wrogiem w polu bezpieczniejsze dla mieszkańców. Postanawiam gonić żandarmów jeszcze kilkaset metrów, a w razie niepowodzenia pościgu - odwołać akcję. Komunikuję to żołnierzom i woźnicy. Jeden z żołnierzy kwituje krótko: czekaliśmy na to odwołanie, panie poruczniku.... Niebawem pożałowałem tej mojej chwili słabości - jak to sam oceniłem: może niektórzy ocenią, że stchórzyłem, poświęcając kolegę, a przecież mogłem z tej sprawy wyjść bohatersko. Oto za rzędem drzew przydrożnych ukazała się otwarta przestrzeń, a na jej końcu bryczka. Lornetka do oczu - tak, to są żandarmi. Woźnica okłada konie niemiłosiernie batem, chyba wylądujemy gdzieś w rowie, bo konie zaczynają ponosić. Ścigani jednak jadą jak na majówkę. Nie zauważyli nas? Co to? Bryczka staje i wyskakuje z niej człowiek. Lornetka do oczu - tak! To pocztowiec, nasz partyzant! Idzie w naszym kierunku. Zatrzymujemy wóz, już jest z nami. Zawracamy, ostrym kłusem wycofujemy się. Z wypowiedzi uratowanego wygląda, że bez naszej interwencji byliby go zwolnili dzięki wódce, która coraz bardziej, jak mu się wydawało, szumiała im w głowach, jak i dzięki mądremu tłumaczeniu się aresztowanego. Po prostu powiedział, że przyjechał do znajomych, aby zarobić na żywność dla rodziny. Może i miał rację, ale w takim razie dlaczego go aresztowali i wieźli kilka kilometrów? Machnąłem ręką na dociekanie prawdy, skoro osiągnięty został cel - uratowanie człowieka z łap wroga. Na kwaterze witano nas jak bohaterów, wszystkim udzieliła się radość z odzyskania kolegi i to bez rozlewu krwi. Pomyślałem sobie: jacy tam bohaterowie, po prostu ryzykanci... I już potem zaraz upragniony sen a od rana krzątanina aż do wczesnego zmroku, ostatnia wspólna kolacja i w drogę. Nie pamiętam dziś z całą pewnością, w jakiej miejscowości znajduje się ten cmentarz legionowy, wydaje mi się, że w Kamionce Małej. W ciemności nocy ze swymi obeliskami, krzyżami, nagrobkami, murem zewnętrznym, wszystko w dobrze utrzymanym stanie, wśród ciszy nocnej i szeptem prowadzonej rozmowie, robił tajemnicze, niesamowite wrażenie. I znów krótka zaduma... Ci żyjący tułacze, spotykają się na miejscu wiecznego spoczynku tych nie żyjących, również tułaczy, którzy mieli nadzieję przeżycia i doczekania wolnej Ojczyzny. Gdzieś w powietrzu jakby zabrzmiała, jak leśne echo, melodia: "Z trudu naszego i znoju, Polska powstanie by żyć". I my, i tamci spotkaliśmy się na tym miejscu z winy tych samych, butnych, drapieżnych "Kulturtragerów". Jeszcze krótkie, milczące podanie dłoni i poszliśmy: my i oni w swoją niewiadomą przyszłość, aby spełniło się przeznaczenie. Wśród ciszy nocnej zorientowałem się, że pozostaliśmy sami we dwóch. I znów popłynęły szare, jesienne dni doli partyzanckiej. Patrole, ubezpieczenia, drobne akcje dywersyjne na zlecenie sąsiednich placówek, transport żywności, kontakty w sprawach łączności. Pewnego dnia załatwiałem pewne sprawy na drugiej kwaterze oddziału w domu Orła. Wtedy zwrócił moją uwagę nieznany mi mężczyzna, lat około 40, który przeprowadzał jakąś rozmowę z gospodarzem. Gospodarz ten z chwilą naszego zakwaterowania w jego domu odesłał przezornie żonę z dziećmi do rodziny, zajmując samotnie całe skromne domostwo wraz z naszymi partyzantami. Przezorność ta niestety niedługo miała okazać się słuszną. Po odejściu nieznajomego zapytałem gospodarza, kim był ten człowiek i jaki był cel jego odwiedzin. Wyjaśnienie chłopa, że jest to mieszkaniec Królówki pochodzący z Kamionki, niejaki K. zainteresowany kupnem baranów gospodarza. Pozostał jednak jakiś niepokój, niestety zlekceważony przeze mnie. Minęło kilka dni, w międzyczasie zapomniałem o tej wizycie nie przedsiębiorąc żadnych specjalnych środków ostrożności. W kilka dni potem wieczorem przybrałem sobie grupę 5-6 ludzi z mojej kwatery u Wawrzyńca Odrońca i udałem się w dół do Wojakowej na plebanię, do ówczesnego proboszcza Aleksandra Budacza, celem wynajęcia koni do transportu różnych artykułów żywnościowych, w tym również chleba wypiekanego we wspomnianym już domostwie. Transport taki nie należał do łatwych ze względu na stromość terenu i złą, nieutrzymaną drogę a w dodatku na uciążliwą, listopadową pogodę. Wieczorem jednak zaczął chwytać mróz, wobec tego chłopcy jak i sam ksiądz poradzili, aby z transportem przeczekać do świtu, kiedy ziemia zamarznie - wtedy transport będzie łatwiejszy. A chłopcom od razu poweselały miny, gdyż na poczekaniu powzięli plan ( a może wcześniej już to omówili ): po prostu w jednym z najbliższych domów urządzili "potańcówkę". Znaleźli się muzykanci i dziewczęta. Czas do godziny trzeciej szybko minął, po czym zabraliśmy się do wykonania zadania. Ruszył transport wśród mglistej i ciemnej nocy żółwim krokiem, pokonując stromą trasę metr po metrze. Wreszcie na jakimś równiejszym skrawku terenu postanowiliśmy dać odpoczynek koniom. I wówczas była sposobność do rozejrzenia się w terenie jeszcze ogarniętym ciemnością nocy i mgłą. Pomimo mgły przebijać się zaczęła jakby łuna, zrazu nieznaczna, potem coraz wyraźniejsza. Błysnęła mi w głowie płochliwa myśl: to przecież na kierunku naszej kwatery ta jasność, ale odpędziłem od siebie to straszne przypuszczenie i nie wypowiadałem go głośno. A jednak usłyszałem z ust któregoś z chłopców: Panie poruczniku, to chyba nasza kwatera! Już nie miało sensu uciekać tchórzliwie myśląc o strasznej rzeczywistości a działać, o ile to jeszcze coś pomoże. Wprowadziliśmy wóz do najbliższego podwórza a sami biegiem udaliśmy się w górę. Do najbliższego zabudowania tuż przed naszym lasem Piotra Kosakowskiego, drużynowego AK dzieliła nas przestrzeń około pół kilometra. Ten chyba coś wiedzieć powinien! Pomimo nocy - była godzina około 5 - zastaliśmy całą rodzinę: dorosłych i dzieci ubraną, gotową do ukrycia w razie niebezpieczeństwa pacyfikacji. Kosakowski, człowiek odważny, zakradł się pod płonące zabudowanie i teraz relacjonował nam straszną prawdę: nic już tam nie pomożecie, dom dopala się do końca a Niemcy już odeszli w kierunku Rajbrotu. Na pogorzelisku pustka i cisza, tylko ogień trzaska złowrogo, walą się resztki ścian. A jednak trzeba było tam iść, przecież w domu było sześciu żołnierzy i gospodarz z córką a na dworze jeden żołnierz na posterunku! Może ktoś uszedł z życiem, schronił się ranny w lesie i oczekuje pomocy? Pogorzelisko przedstawiało wstrząsający widok. Jeszcze tliły się resztki głowni, parzyłą cegła i glina. W załomku muru, jakby w kącie dawnej izby częściowy szkielet człowieka. Co stało się z innymi, skoro nie spłonęli? Pierwszych relacji udzielił por. „Jawor" obecny jeszcze na dotychczasowej kwaterze. Niemcy przyszli od strony Rajbrotu, przechodząc tuż koło ścian zabudowań zajętych przez bocheńską partyzantkę, nie atakując tych kwater. Przy polnej drodze a raczej ścieżce, ciągnącej się zalesionym grzbietem od Rajbrotu do Michalczowej, stały dwa lub trzy domy - w tym dom Odrońca jako nasza kwatera. Do pełniącego służbę posterunku alarmowego podszedł cywil z siekierą pod pachą. Żołnierz widząc cywila zlekceważył niebezpieczeństwo i przypuścił go na bezpośrednią odległość. Wtedy wartownik "Zeron" dostał ogłuszający cios w głowę. Szczegóły tego tragicznego wydarzenia znane są dzięki dwóm dziewczętom: 18 letniej Bronisławie Odroniec i jej sąsiadce, 16 letniej Stefanii Janik - dziś po mężu Bagińskiej z Górnej Wojakowej, która w tym dniu, jak zresztą często, spała w domu Odrońców i była świadkiem i uczestnikiem tragedii. Pierwsze wypadły z płonącego domu dziewczęta, gdyż spały na strychu a tu pożar pod słomianą strzechą rozprzestrzenił się najszybciej. W pośpiechu nie zdążyły znaleźć i założyć obuwia, były więc boso. Tuż za dziewczętami Wawrzyniec Odroniec wpuścił bydło, którym zaopiekowali się sąsiedzi, a sam pozostał w domu gdzie spłonął. Trzech partyzantów, : Marian Komorowski, lat 18 z Kuczek koło Kutna oraz Bolesław Wała i Henryk Mars, lat 21 z Mogiły koło Krakowa próbowali przebić się na wolność, ledwo jednak wypadli z domu zginęli rażeni ogniem z automatów. Byli bez żadnych prawie szans, wszak sami będąc oślepieni pożarem nie widzieli napastników kryjących się w ciemności. Strzelali więc do nich Niemcy jak do tarcz. Dwaj pozostali młodzi 18 letni lwowianie, którzy zgłosili się do nas w rejonie Rożnowa z "Organization Todt" spłonęli wewnątrz domu. Śladów jednak ich zwłok nie znaleźliśmy w zgliszczach, widocznie spłonęli doszczętnie. Opalone i nagie zwłoki trzech partyzantów żołnierze Wehrmachtu wrzucili na wóz gospodarski Odrońca, zaprzęgli do niego obie aresztowane dziewczęta i obydwie boso - bo tak wypadły z płonącego domu - kopane i popychane, ciągnęły wóz po czterokilometrowych górskich wertepach, a leżał już przecież śnieg. Czyż drogę Chrystusa na Golgotę nie należy uznać za mniej okrutną? Pod cmentarzem w Rajbrocie zrzucono zwłoki partyzantów na ziemię, wtedy dopiero ktoś z mieszkańców Rajbrotu podrzucił nieszczęśliwym dziewczętom stare buty. Szły jeszcze 5 kilometrów w tych niedopasowanych butach aż do Muchówki, gdzie wsadzono je na ciężarówkę wraz z innymi aresztowanymi i powieziono do więzienia w Bochni. Wraz z nimi prowadzono ogłuszonego partyzanta - wartownika „Zerona" (nazwisko nieznane) oraz dwóch aresztowanych chłopów - sąsiadów Odrońca: Jakuba Żołnę, którego zabudowania Niemcy też spalili, oraz Andrzeja Orła. Jakub Żołna, wykorzystując chwilę nieuwagi eskorty oraz panujące jeszcze przed świtem ciemności, uciekł wnet po aresztowaniu. Natomiast Orzeł w czasie przesłuchania w bocheńskim więzieniu świetnie zagrał wariata. Indagowany o partyzantów miał poinformować Niemców, że owszem, widział partyzantów jak przyjechali samochodami ciężarowymi i budowali taką wysoką wieżę ( chyba miał na myśli wieżę triangulacyjną, budowaną w tym rejonie przed wojną). Niemcy, biorąc go za półgłówka - puścili wolno. Bardzo ciekawie i szczęśliwie zakończyła się sprawa aresztowanego partyzanta. Prawdziwość tego zdarzenia potwierdziła aresztowana Stefania Janik - Bagińska. Cela jej znajdowała się na wprost celi partyzanta "Zerona", dzięki temu w dwa tygodnie po aresztowaniu obserwowała przez judasza następującą scenę: w porze obiadowej Niemców, około godziny 13:30 weszło na korytarz więzienny trzech młodych ludzi. Położyli nosem do ziemi starego wartownika, odebrali mu klucze od cel i otworzyli celę, z której wyprowadzili tylko partyzanta, po czym oddalili się samochodem osobowym. Po wojnie miałem wiadomość z drugiej ręki, że partyzant wyszedł na wolność, jednak go nie spotkałem i nie znałem okoliczności uwolnienia. Zgodnie z obowiązkiem służbowym zaraz po pożarze kwatery wysłałem raport szczegółowy do KO w Brzesku, donosząc przede wszystkim o aresztowaniu partyzanta i innych osób. Sądzę, że z raportu tego KO uczyniła właściwy użytek, organizując uwolnienie. Obydwie dziewczęta zostały zwolnione w tydzień po uprowadzeniu partyzanta. Na tym miejscu nie sposób powstrzymać się od stwierdzenia o bestialstwie i zezwierzęceniu niemieckich okupantów, którzy skoro rozpoczęli nie wypowiedzianą nam wojnę i stosowali represje do podbitego narodu na podstawie bandyckich ustaw, to przecież te ustawy nie precyzowały do końca i nie zobowiązywały oprawców do znęcania się nad zwłokami poległych i bezbronnymi bez mała dziećmi - dziewczętami. Zarzut ten nie dający się usprawiedliwić nawet w odniesieniu do zdziczałych hord różnych formacji policyjnych, łącznie z Gestapo, SS i SD, tym bardziej godzien jest potępienia, jeżeli dopuścił się takiego zezwierzęcenia Wehrmacht, stacjonujący wówczas w Królówce i Muchówce. Stefania Janik - Bagińska oświadczyła do protokołu, jaki jej podałem do podpisu, że żołnierze Wehrmachtu strzelali do bezbronnych trzech partyzantów, którzy z podniesionymi rękami wybiegli z płonącego domu, zabijając ich. Już tam, na pogorzelisku, w zadumie nas ocalałych z tej kwatery, opanowały wspomnienia zaledwie sprzed kilku godzin o żyjących wówczas młodych chłopcach. Przypomniały się uroczyste obchody rocznicy Powstania Listopadowego z przed kilku zaledwie dni, kiedy Mars i Wala służyli do mszy i pojednali się z Bogiem. Czyż jako wierzący, w ten dzień przeczuli bliską śmierć, czyniąc zadość praktykom religijnym? Poznałem ich środowisko rodzinne z ust ich opiekuna krajana Włodzimierza Lelty. Obydwaj nie zdążyli przed wybuchem wojny, jako zbyt młodzi, ukończyć szkoły średniej. Kontynuowali naukę prywatnie, przygotowując się do egzaminu dojrzałości, aż działalność w ruchu oporu i osobiste w związku z tym zagrożenie, wypędziły ich z rodzinnych stron. Należeli do najbardziej zdyscyplinowanych i oczytanych chłopców w oddziale. Szereg długich wieczorów jesiennych umilali nam opowiadaniami z historii Polski. A Marian Komorowski? Znaliśmy jego rodzinę z opowiadania. Nosił w torbie sztukę materiału sukienkowego, gdzieś zdobytą, jak mówił na prezent dla matki i komplet bielizny dla 16 letniej siostry. A ojcu co sprezentujesz? - pytaliśmy. Ojcu już nic nie trzeba, zginął na przymusowych robotach w Niemczech, w czasie bombardowania. Miał więc Marian tylko matkę i siostrę, a one tylko jego jednego mężczyznę. Poznałem obydwie biedulki gdzieś w kwietniu 1945 roku, gdy przyjechały z dalekiego Kutna do Czchowa w poszukiwaniu grobu brata i syna. Przyjechały na chybił-trafił, w niedzielę i pod kościołem w Czchowie, gdy tłum wychodził z kościoła rozpytywały o kogoś z partyzantów. Skierowano ich do mnie. Pod wpływem ich łez, których nie umiałem osuszyć, piszę to wspomnienie. Zwłoki wszystkich trzech partyzantów, pochowane tymczasowo w Rajbrocie, zostały ekshumowane przez rodziny i pochowane w rodzinnych stronach. Bezpośrednio po pożarze opuścili dotychczasowe miejsce postoju ppor. „Meteor" i „Turek" uważając to miejsce za zagrożone i przenieśli swoje kwatery do Krosnej. Ja natomiast z ocalałą grupą przeniosłem się na razie na kwatery por. „Jawora", zakreślając sobie jako główne zadanie wyjaśnienie okoliczności tragedii, od początku podejrzewając, że miała tu miejsce zdrada. Podejrzenie takie musiało się zrodzić na tle stanu faktycznego, rozlokowania blisko siebie tylu kwater partyzanckich, a jednak żadna nie została zaatakowana i w tym też kierunku rozpocząłem zbieranie informacji. Ponadto na podstawie relacji miejscowej ludności powziąłem nadzieję, że któryś z chłopców ocalał ranny, miano go gdzieś widzieć w pobliżu po pożarze. Postanowiłem i to wyjaśnić. Dzięki przydzieleniu mi łącznika z placówki Ujanowice, mieszkańca Kamionki Małej, miałem ułatwione rozmowy w odwiedzanych w tych dwóch sprawach domach. Wersji o ucieczce rannego partyzanta z podpalonego domu mimo wielu wywiadów nie udało się wyjaśnić i w końcu zaprzestałem poszukiwań. Dopiero kilka lat po wojnie wyjaśniło się, że ocalałym był jeniec wojenny, obywatel radziecki, który po ucieczce z płonącego domu ukrył się w zabudowaniach mieszkańca Wojakowej Górnej - Goryla, podczas gdy ja go poszukiwałem w Kamionce Wielkiej. W wędrówce od domu do domu w Kamionce Małej wraz z przydzielonym łącznikiem starałem się uchwycić jakieś nici zdrady. Zastosowałem w tych wysiłkach praktykowaną metodę, czy stary gospodarz spalonego domu - Wawrzyniec Odroniec miał sobie niechętnych lub wrogów? Owszem, powiedziano mi, że jeden z mieszkańców Rajbrotu, przed niedawnym czasem miał wykrzykiwać koło zlewni mleka w obecności wielu chłopów, że nasz gospodarz nie odstawia mleka bo „trzyma" z partyzantami. Wymieniono wówczas dwóch czy trzech obecnych wówczas pod zlewnią rolników, którzy powinni to słyszeć i potwierdzić. Jeden z nich poświadczył bez wahania, że taka wypowiedź miała miejsce, drugi z oporami, niechętnie, z zastrzeżeniem tajemnicy poświadczył również. Miejscowa komórka BCh w Rajbrocie uznała, że zebrane dowody są wystarczające i aczkolwiek informator działał w stanie głupoty i niepoczytalności, jednak w warunkach terroru okupanta i z uwagi na bezpieczeństwo partyzantów i tych, którzy im pomagali, w obliczu walk na śmierć i życie zwróciłem się do placówki BCh w Rajbrocie o wystąpienie do władz powiatowych w Bochni o wyrażenie zgody na wykonanie na zdrajcy wyroku śmierci. Przy sposobności badania tej sprawy wyszło na jaw, że człowiek ten pozostawał w częstych i podejrzanych kontaktach z innym mieszkańcem Rajbrotu, podejrzanym od dłuższego czasu jako konfidenta Gestapo w Bochni, na co miejscowa placówka BCh posiadała pewne dowody i składała meldunki przełożonym. Pewnego dnia natrafiłem na nowy trop. W jednym z domów napotkaliśmy kobietę, wysiedloną o ile pamiętam z Poznańskiego, która zarabiała na utrzymanie handlem domokrążnym, wymieniając na żywność nici, igły, guziki i inną potrzebną w gospodarstwie domowym galanterię. W towar ten zaopatrywała się w Bochni, wędrując pieszo, z braku środka lokomocji. Ze względu jednak na zbyt dużą odległość między Bochnią i Kamionką Małą, często nocowała u pewnego mieszkańca Królówki, niejakiego K. którego nie dawno widziałem na kwaterze partyzanckiej u Orła, w charakterze rzekomego kupca baranów. Wysiedlona zeznała, że w noc, kiedy w domu tego człowieka korzystała z noclegu, przybyło kilku mundurowych Niemców, którzy przy wódce, długo w noc, szeptem rozmawiali z gospodarzem w drugiej izbie. Była to noc na kilka godzin przed pożarem kwatery u Odrońca. W dniu pożaru widziano tego człowieka w Rajbrocie. Uzyskałem również inną ważną informację. K. jako młody chłopak był parobkiem u Wawrzyńca Odrońca. Fakt ten podnieśli m.in. Józef i Piotr Kosakowscy. Z tego okresu K. zachował niezapomnianą nienawiść do Odrońca z którą się nie krył. Poszedł więc wniosek o wyrażenie zgody na wykonanie wyroku śmierci. Byłem przekonany, że we wszystkich trzech przypadkach materiał dowodowy nie jest pełny, tak jakby tego wymagał wymiar sprawiedliwości na stopie pokojowej. Wprawdzie w odniesieniu do K. wydawał się ten materiał przekonywający, ale przecież mógł to być zbieg przedstawionych faktów przypadkowy. Przeciwko K. przemawiała i ta okoliczność, że jako cywil, mógł być tym, który napadł i ogłuszył wartownika, w przeciwnym razie wartownik nie byłby go dopuścił na bezpośrednią odległość. Składając wnioski skazujące liczyłem na to, że władze konspiracyjne bocheńskiego podziemia lepiej znają swój teren i w wypadku wątpliwości wyroków śmierci nie zatwierdzą. Wnioski jednak zatwierdzono. Wykonania ich podjął się ppor. „Jawor" swoimi ludźmi, w dalszym ciągu kwaterujący w tym rejonie. Wykonanie wyroku w Królówce wymagało dłuższego przygotowania, wywiadów i obserwacji, gdyż ta duża wieś była wręcz naszpikowana wojskiem. Dlatego też wyrok ten wykonano dopiero 6 grudnia. Przebieg egzekucji w Królówce znam z relacji wykonawców. Według ich oświadczenia skazany, przed powieszeniem miał przyznać się, że to on prowadził Wehrmacht na naszą kwaterę. Jako cywil miał ułatwione zadanie zaskoczenia wartownika i ogłuszenie. Sprawiedliwości czy też zemście za zdradę stało się zadość. Rozumiem, że tak ciężki grzech wobec rodaków nie mógł ujść bezkarnie, ale czy nas to usatysfakcjonowało? Skądże, przecież kara nie zwróciła życia pięciu młodym ludziom i 70 letniemu starcowi. Tragedia pozostała tragedią a nawet powiększyła się. Śmierć skazanych też była tragedią dla ich rodzin. No cóż, to wojna, straszna wojna, najstraszniejsza w naszej historii. Przedstawiona tragedia była przysłowiową kroplą przepełniającą kielich goryczy, a dla każdego wyższego czy niższego dowódcy winna być sygnałem ostrzegawczym, że w zaistniałych warunkach nie wolno szafować życiem ludzkim. W tak zagęszczonym wrogiem terenie stale penetrowanym przez niemieckie oddziałały różnych formacji, przeczesywania terenu przez te oddziały w celach pacyfikacyjnych, w każdej chwili mogło doprowadzić do powtórzenia się tragedii z przed kilku dni. (...). Dlatego też postanowiłem rozwiązać oddział. Część żołnierzy z ogólnej wówczas ilości około 30 postanowiłem umieścić na wyszukanych u AKowców gminy Iwkowa kwaterach, kilku Czchowian skierowanych zostało na kwatery w gminie Czchów. Natomiast grupa około 8 ludzi z pchor. Adamem Pietrasem „Ptak" zgłosiła akces do oddziału ppor. „Meteora" i Stanisława Stacha „Turka", kwaterujących wówczas w Krosnej, b. pow. Limanowa. Tak więc w kilka dni po ostatnim akcie tragedii, wyrokach śmierci, postanowiłem urządzić wieczór pożegnalny. (...) Cóż mogłem chłopcom powiedzieć na rozstanie? Chyba powtórzyć to, co przed dwoma z górą miesiącami powiedział „Skory". O zagęszczeniu terenu Wehrmachtem i formacjami policyjnymi, o stałym przeczesywaniu przez nich terenu w celach pacyfikacyjnych i penetracyjnych, o zastoju na froncie, o trudnościach klimatycznych i aprowizacyjnych, w uzbrojeniu i odzieży... Pominąłem słowa „Skorego", powiedziane chyba pod wpływem patosu, o wspólnej defiladzie zwycięstwa w wolnej Polsce. Była to zwyczajna pogawędka ludzi zagubionych, niepewnych jutra, zmęczonych, w ciemnej izbie, przy nędznym kaganku lampy naftowej. Rozejdziemy się bez patriotycznych przemówień, spojrzymy sobie tylko w oczy, w których zawisną łzy...

POLACY RATUJĄCY ŻYDÓW "Księga sprawiedliwych"

przypomina rodzinę z okolic Bochni, która ratowała Żydów, - Annę Kowalik z Rajbrotu oraz jej dorosłe dzieci: Władysława Kowalika, Walerię Kowalik-Przybyłko i Władysławę Kowalik - Paprotę. Jak podaje relacja zamieszczona w książce, mieszkający w Borównej mąż Walerii - Bronisław, ukrył u siebie wyprowadzoną z getta bocheńskiego Sabinę Hollander. Oprócz niej ukrywało się tam kilka innych osób, Żydów m.in. Uszer Weinfeld oraz Janina Wulf z synem Dawidem. Aby ich schronić Bronisław i Waleria Przybyłkowe mieli przebudować piwnicę i dobrze ją zamaskować. Gdy miejsce to przestało być bezpieczne, siostra Walerii - Władysława Kowalik - przeprowadzić miała Żydów do rodzinnego domu w Rajbrocie, gdzie opiekę nad nimi przejęła matka Władysławy i Walerii, Anna Kowalik z synem Władysławem. Te informacje podane przez Michała Grynberga wymagają sprostowania. Sabina Holliinder została wyprowadzona przez Bronisława Przybyłkę nie z getta, lecz od państwa Miterów, mieszkających w Bochni przy placu Gazaris. Schroniła się u nich po wydobyciu się spod stosu ciał Żydów, rozstrzelanych przez Niemców 16 września 1943 roku. Skazana również na rozstrzelanie, została tylko ranna. Zdołała więc zbiec z miejsca egzekucji. Stanisław Mitera kierując się jej wskazówkami porozumiał się z Uszerem Weinfeldem, którego była ciotką, a który ukrywał się w bunkrze w Borównej u Michała Przybylki - sąsiada i kuzyna Bronisława. Tam też ukryła się Sabina Holkinder po przewiezieniu jej furmanką z Bochni przez wspomnianego już Bronka Przyłykę. Człowiek ten miał wielkie zasługi w ratowaniu ludności żydowskiej, nie posiadał jednak w tym okresie jeszcze bunkru u siebie; udzielał więc schronienia tylko przejściowo. W schronie u Michała Przybyłki, zbudowanym przy współudziale jego kuzyna Bronka specjalnie dla ratowania Żydów, oprócz Uszera Weinfelda i jego ciotki oraz Janiny Wulf z synem przebywało także kilku innych uratowanych przez nich Żydów”

 

Dokumenty, źródła, cytaty:

 

http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=88&nid=9122

 

http://izrus.co.il/diasporaIL/article/2013-06-14/21478.html

 

http://izrus.co.il/dvuhstoronka/article/2013-06-18/21501.html

 

http://www.rajbrot.ovh.org/2wojna.html

 

RAJBROT HISTORIA I ZABYTKI